
Dajmy na to starcie Ghany z Niemcami.
Jordan Ayew, biegnący na bramkę Manuela Neuera, w okolicy ma
dwóch kolegów i każdy z nich był na lepszej pozycji. Wynik, w tym momencie,
sprzyjający dla Ghany – prowadzą 2-1 – ale kolejny gol załatwiłby
prawdopodobnie sprawę. To była ta okazja, cały stadion krzyczy – wie, że w tej
sytuacji trzeba podać piłkę do lepiej ustawionego partnera. Ludzie przed
telewizorami wiedzą, że – ponownie – wystarczy oddać piłkę, a Gyan strzeliłby
do pustej bramki. Niemcy modlą się tylko, by Ayew nie podawał, a stracił piłkę,
oddał strzał, cokolwiek co w tej akcji byłoby kompletnym marnotrawstwem. Modły
zostały wysłuchane, bądź jakiś zły chochlik podpowiedział Ayew, by strzelić na
bramkę Neuera. Byłoby po meczu, a tak trzeba walczyć dalej i zaciekle się bronić.
Coś afrykańskiego – brzmi to bardzo stereotypowo – było w tej sytuacji.
Wprawdzie Ghana jako drużyna zagrała – znowu stereotyp – zupełnie jakby nie
była z Afryki, jednak całych afrykańskich korzeni z gry wyplenić się nie da.
Oczywiście, to nie jest zła sprawa, nawet momentami bardzo korzystna, ale w tej
konkretnej sytuacji zadziałało to na minus dla całego zespołu. Oglądając futbol
już tyle czasu, jasnym stało się, że Niemcy za chwilę wyrównają. Niejasnym
tylko było, czy Niemcy ten mecz wygrają i na szczęście dla Ghany i Jordana Ayew
– spotkanie zakończyło się zasłużonym remisem, a my obejrzeliśmy najlepszy mecz
Afryki na tym turnieju i chyba najlepszy w ogóle.
Gdy wydawało się, że na tym mundialu widzieliśmy wszystko,
druga połowa tego meczu wprowadziła turniej na jeszcze wyższy, niebotyczny poziom.
Oba zespoły zagrały z wielką pasją, zaciekle i co ważne, z jasnym konkretnym
taktycznym planem. Może i dobrze, że mecz zakończył się tylko remisem, bo
widok przegranego w Fortalezie byłby krzywdzący. Low zapytany, czy
oglądanie takich spotkań to przyjemność, czy piekło, odpowiedział: „I to, i to.
To był prawdziwy dramat, wszyscy to czuliśmy.”
Wszystko było niemal doskonałe, no prawie, z wyjątkiem
fikołka wykonanego przez Mirosława Klose, który – nie był tak efektowny jak
kilka lat temu. Znak czasu, że Klose zamiast na dwóch nogach wylądował na
tyłku, lecz istotne było tylko to, że w końcu wyrównał rekord bramek Ronaldo
strzelonych na mundialach. Oczywiście, tego z Brazylii.
-„Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak
naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz” – pisze Michał Okoński w książce
„Futbol jest okrutny”. Tym razem na cel upodobał sobie Irańczyków, którzy
dzielnie broniąc się z indywidualnie lepszymi Argentyńczykami, stracili
jedynego gola w doliczonym czasie. Żeby jeszcze bardziej obrzydzić życie tymże
Irańczykom Bóg futbolu wybrał, by nie dyktować dla nich oczywistego karnego,
czy też obdarzyć formą życia, tego którego miał najbardziej zawieść, czyli bramkarza
rywali – Sergio Romero.
Pojęcie, oczywiście względne, czy Argentyńczycy byli w tym
meczu drużyną lepszą, ale twierdzę, że nie dali tego po sobie poznać. Argentyna
zagrała ospale, wolno, bez pomysłu, czy fantazji. Nikt nie wmówi mi, że z taką
grupą indywidualności jaką dysponuje trener Sabella nie da się grać lepiej. Od
takiej ekipy mamy prawo wymagać. Tu nawet nie chodziło o to, że Argentyna
zlekceważyła przeciwnika, bo nie to było problemem. Oni niemiłosiernie męczyli
się z Iranem i w pewnym momencie „Albicelestes” mieli strach w oczach widoczny
dla wielkich drużyn bliskich kompromitacji. Tym razem się udało, gdy
indywidualność – Messi – pociągnęła kolektyw, ale gdy Argentyna będzie mierzyć
się z lepszymi drużynami to może to nie wystarczyć. Póki co jest to „papierowy
tygrys”, który z taką grą daleko nie zajedzie. A Iran, cóż, by awansować z
grupy będzie musiał w końcu strzelić gola. I polegać na tym, który ich ostatnio
pogrążył – Leo Messim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz