Nie ma już słabych drużyn. Tak brzmi jeden z najbardziej wyświechtanych
piłkarskich frazesów. Ale czy nie musimy chwilowo, przynajmniej na brazylijskim
mundialu, wstrzymać się z wyśmiewaniem tego powiedzenia?
To znaczy inaczej, w Brazylii znajdzie się kilka odstających
zespołów, ale je można policzyć na palcach jednej ręki. Honduras, Korea
Południowa i Kamerun. Ale to też nie jest tak, że te drużyny z lepszymi,
przynajmniej w niektórych meczach, nie potrafiły nawiązać walki. Honduras
przegrał minimalnie z Ekwadorem, a był nawet bliski zwycięstwa. Korea zremisowała
z Rosją, ale pokaz ich bezradności widoczny był w dwóch kolejnych meczach – z Algierią
i Belgią. O Kamerunie nic dobrego powiedzieć się nie da, może z wyjątkiem
strzelenia gola Brazylii. Ale pozostałych 29 drużyn sprawiało kłopoty faworytom
za każdym razem. Dlaczego tak się stało?
Reprezentacje, które znacząco odstają personaliami starają się stworzyć kolektyw, bazujący na organizacji, taktyce, czy też wybieganiu. A najlepiej wszystko razem. Kostaryka, z początku skazywana na pożarcie, dzięki organizacji i odpowiedniej realizacji przedmeczowego planu, wyszła z najsilniejszej grupy. Dodatkowo, trenerzy przy ograniczonym czasie przygotowań wolą skupić się na defensywie. Stworzyć solidny blok i liczyć na kontry. Tutaj można wskazać przykłady meczów Algierii z Belgią, Iranu z Nigerią i Argentyną, czy Kostaryki z Italią. Tomislav Ivic – nieżyjący już, jugosłowiański trener obieżyświat - wspomniał kiedyś, że znacznie łatwiej nauczyć jest drużynę bronić niż atakować. I tutaj jako przykłady z obecnego mundialu wskazać można mecze Rosji, Iranu, Kostaryki, Grecji, Korei Południowej (chociaż ci nie potrafili ani atakować, ani się bronić, ale nastawili się na to drugie). To nie jest tak, że te zespoły nie umieją atakować, bo w niektórych przypadkach byłoby to nadużycie, lecz nastawienie na obronę wymienionych zespołów jest jasne. Wymaga to także, teoretycznie, mniejszych umiejętności.
Liczba goli, mimo wyraźnego nacisku niektórych drużyn na
defensywę, jest zaskakująca. Pewną teorią byłoby postawienie tezy, że sztuka
obrony umiera – przynajmniej na poziomie reprezentacyjnym, czego ten mundial
jest niejako potwierdzeniem. Przypominając sobie poprzednią edycję ligi
mistrzów, trzeba pamiętać, że Real, Atletico Madryt i Chelsea – czyli półfinaliści
– wychodzili z myślą, że defensywa zawsze jest na pierwszym miejscu. Jedynie
Bayern starał się grać prowadzić grę, rezygnując z szybkich ataków. Jonathan
Wilson, angielski dziennikarz i teoretyk, w wywiadzie z Michałem Zachodnym w „Sztuce
Futbolu” mówi: „Taktycznie reprezentacje są kilka lat za klubami. Może więc
szukając odpowiedzi należy cofnąć się siedem, osiem lat i spojrzeć jak wtedy
wyglądała taktyczna rywalizacja w najlepszych ligach i europejskich pucharach.” W tej chwili widzimy pewien dysonans między piłką klubową, a reprezentacyjną.
Nastawienie na reaktywny styl większości drużyn to pewnego
rodzaju trend tych mistrzostw. Niewiele reprezentacji stara się prowadzić grę,
a już na pewno nie przez cały mecz. Dobrym przykładem jest mecz Argentyny z Bośnią i
Hercegowiną, gdzie szybko strzelony gol przez „Albicelestes” spowodował ich
cofnięcie i oddanie pola przeciwnikowi. Natomiast, gdy mieli piłkę starali się nie
forsować tempa, a spokojnie rozgrywać piłkę.
Zauważmy także, że najmniej wyróżniającymi się drużynami,
mimo wszystko, są reprezentacje z Azji, Afryki i w mniejszym stopniu z Europy.
Oczywiście, nie należy wrzucać wszystkich do jednego worka, ale dominacja
Ameryki Południowej jest dosyć klarowna. Pewną teorię na ten temat ma wspomniany
wcześniej Wilson: „Eliminacje w Ameryce Południowej są trudniejsze od tych w
Europie. Dlatego Latynosom łatwiej jest znaleźć taktykę, która działa przeciwko
najlepszym.” I w pewnym sensie ma rację, bo np. Chile zachwyca ofensywnym
stylem i pressingiem na połowie rywala, a Kolumbia organizacją gry i radosnym
wyrachowaniem. Jednak jasny styl w tych drużynach jest widoczny. Z drugiej
strony, przez niefortunny obrót spraw, aż trzy odpadną przed półfinałem
(Kolumbia, Chile, Urugwaj, Brazylia są w jednej ćwiartce drabinki turniejowej).
Zobaczmy także, że na tym mundialu brakuje jakiś wyraźnych
pogromów, czy swego rodzaju folkloru. Weźmy na przykład Zair z roku 1974, gdy jeden z piłkarzy przy rzucie wolnym wybiegł z muru, by odkopnąć piłkę przeciwnikowi. Nie zrobił tego z nieznajomości przepisów jak jedni się doszukiwali,
a ze strachu. Dyktator Zairu – Mobutu Sese Seko – nastraszył piłkarzy z Afryki,
że jeżeli ci przegrają z Brazylią wyżej niż 3:0, nie wrócą do domów. Mecz
skończył się wynikiem 3:0. Albo Haiti z tego samego mundialu, gdy Polska
wygrała z nimi 7:0. Czy mecz Salwadoru z Węgrami, który zakończył się najwyższym wynikiem w historii mundiali aż 1:10 dla Madziarów. Z czasów bardziej współczesnych,
rok 2002, i pogrom Niemców nad Arabią Saudyjską 8:0. W reprezentacji z Azji 22
na 23 piłkarzy grało w lokalnych klubach. Jedyny zawodnik zarabiający poza
granicami kraju – Al – Jaber – występował w klubie Championship –
Wolverhampton. Nie był tam nawet podstawowym zawodnikiem, wszedł 3 razy z ławki,
ale doświadczenie wspominał znakomicie: „Nauczyłem się w Anglii wszystkiego i
jestem szczęśliwy, że tam trafiłem. Wiem, że trzeba zostawiać serce na boisku i jak należy
przygotowywać się do zawodów jako profesjonalista.” Brzmi to nieco groteskowo,
ale tej groteski nieco na tym mundialu brakuje. Teraz każda drużyna ma przynajmniej
kilku zawodników w Europie i wszyscy wiedzą o sobie niemal wszystko. Jedyne
formy folkloru na tych mistrzostwach to sprawa Suareza, konferencja Tabareza,
kłótnie Kameruńczyków i Ghańczyków o pieniądze czy mecze w amazońskiej dżungli
w Manaus. Na stadionie, który nigdy się nie spłaci.
Trochę mało, ale być może dzięki teoretycznie znacznie
silniejszym drużynom, oglądamy jeden z najlepszych mundiali w historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz