piątek, 15 sierpnia 2014

Balon

Zadziwiające jest – albo wręcz na odwrót – że oczekiwania kibiców, dziennikarzy, działaczy wobec poszczególnych klubów, tuż przed startem sezonu, rokrocznie rosną. Wiara niby czyni cuda, zapasy jej zdają się być niewyczerpane, a nadzieja podobno umiera ostatnia.

Weźmy na przykład Burnley - klub który po czterech latach rozłąki z Premier League wraca w wielkim stylu i już na starcie wyróżnia się znacznie wśród tłumu. Najniższy budżet w lidze, najniższe płace w lidze i menedżer, który na wieści o zakontraktowaniu (potencjalnym) zawodnika za 20 mln funtów stwierdził, że stanowczo by odmówił – w końcu to równowaga w drużynie jest najważniejsza. Podbój Premier League przez The Clarets przypomina lot z odkurzaczem na księżyc, acz przyszłość – przynajmniej z początku – jest postrzegana w jasnych kolorach. Skazywani w zeszłym roku na spadek z Championship, ku zdziwieniu rzeszy anglofilów awansowali do Premier League. Tak i teraz – według powszechnych opinii – mają być szarą myszką tułającą się w ogonie tabeli, co rusz dostarczając punktów możniejszym. Sean Dyche – trener Burnley i co by nie mówić cudotwórca w tym mieście – ma na ten temat inne zdanie.

Idźmy dalej ścieżką potencjalnych straceńców i tam chcąc nie chcąc napotkamy Southampton. Właścicieli, dyrektorów, trenera – osoby odpowiedzialnej za wakacyjną farsę - trzeba zapytać „czy, aby na pewno wszystko w porządku ze zdrowiem?”. Lato dla Świętych zaczęło się fantastycznie i nieco nostalgicznie – sprzedano szereg zawodników, za wielkie pieniądze i choć z początku było smutno to łzy przynajmniej można było wycierać banknotami. I tu polityka transferowa klubu bez większych ambicji, bo inaczej interpretować działań klubu się nie da, zdecydowanie się chwali. Niestety problem powstał w chwili, gdy pieniądze trzeba było jakoś spożytkować i tutaj pojawiają się coraz to dziwniejsze transfery – jak Foster za ponad 10 mln funtów, czy – spuszcza głowę – Shane Long za 12 mln. Nie widzę wprawdzie Świętych wśród spadkowiczów na nadchodzący sezon, lecz to chyba jedyny klub w tym okienku, którego fan choć niczego nie oczekuje i tak jest wciąż zawodzony.

Brnąc dalej zastanówmy się skąd nadzieja wynika u Roberto Martineza i jego Evertonu. I choć kwoty wydawane przez klub są zatrważająco wysokie jak na standardy klubu, to i tak pewnie za małe jak na standardy ligi – mowa o rejonach oczywiście tych królewskich, dla plebsu powszechnie niedostępnych. A skoro celem zespołu jest wielka czwórka, a przynajmniej zdaje się być, to kadra na ten cel: raz jest za wąska, dwa za słaba. Wyobraźmy sobie zwykły klub, bynajmniej nie piłkarski. Nieśmiało drzwi otwiera przepiękna dziewczyna, wchodzi sama, jest nowa. Zachwyca wszystkich, skupia na sobie uwagę facetów, a i tak po kilku godzinach, mimo wszystko, wychodzi sama, bynajmniej nie przez to, że wszystkich odrzuciła. Tak w skrócie i przenośni można wytłumaczyć poprzedni sezon Evertonu, a mam wrażenie, że i kolejny pod tą definicję będzie pasował. The Toffees jakby nie zachwycali w pojedynczych meczach, tak na końcu, i tak z matematyką przegrają. Żeby jednak moje biadolenie nie zostało źle zrozumiane, uważam, że Roberto Martinez to znakomity trener, niestety glina z której lepi zabawki momentami się zniekształca, choć podstawowy kształt wzoru zapiera dech w piersiach. Everton powinien zająć minimum miejsce 6, być może nieco za wcześnie skreślam ich z walki o tę mityczną wręcz ligę mistrzów.

W nieciekawej sytuacji, acz podobnej do tej z Evertonu, jest Tottenham. Różnica jednak między oboma klubami jest jednak taka, że w pierwszym klubie jest czas, a w drugim go nie ma. Tak więc rewolucja do której szykuje się pan Maurycy Pochetinno musi przebiec szybko, bezboleśnie i jednocześnie przynieść efekt w postaci punktów i zmiany stylu. Cel to wielka czwórka, acz realnie patrząc z tej siódemki zespołów będących powiedzmy, pretendentami do gry w lidze mistrzów – to Koguty są zdecydowanie najsłabszą ekipą. Niekoniecznie nawet kadrowo, ale problem tutaj polega głównie na tym, że są na początku drogi. Co gorsza, mają od razu pod górkę, bo o kłody pod nogi zagwarantuje ukochany właściciel klubu – Daniel Levy, który liczy na natychmiastowy efekt, a pierwszy sezon jaki np. przytrafił się Rodgersowi w Liverpoolu w północnym Londynie byłby nie do pomyślenia. Na moje, nie zawsze sprawne oko, jeżeli dobrze pójdzie to Tottenham zajmie miejsce 7, co w klubie nikogo nie uraduje i doprowadzi do pożegnania się z sympatycznym panem Maurycym, o ile nie dojdzie do tego w trakcie sezonu. Taki trochę dekadencki, niekoniecznie ciekawy grunt do kibicowania i pewnie do pracowania, zawsze znajdujący sposób na wewnętrzną degradację (no, prawie – w końcu trzy lata temu była liga mistrzów). W tym roku powinno być podobnie.

Oczekiwania wobec nadchodzącego sezonu są dodatkowo zwiększone, przez nas kibiców, poprzednią kampanią, która wprawdzie skończyła się bez fajerwerków i szumu to niemal przez cały jej okres trwania trzymała w napięciu. Teraz ma być, a jakże, jeszcze lepiej – w końcu do walki o ligę mistrzów ma momentalnie wrócić Manchester United; Chelsea i Arsenal są jeszcze silniejsi niż rok temu, a Liverpool i Manchester City choć pozostają sporymi znakami zapytania, to o ich siłę możemy być spokojni. Odejście Luisa Suareza, wprawdzie emocjonalne i smutne, nie osłabiło The Reds aż tak bardzo jak niektórym się wydaje, a wzmocnienia przeprowadzone przez klub znacznie poszerzyły głębię składu, tak konieczną przy występach w lidze mistrzów. Wspomniany wcześniej Everton nie odpuści i niejednokrotnie sprawi pomniejsze niespodzianki. Drużyny określane jako słabsze, także, w tym sezonie będą jeszcze mocniejsze, jak dajmy na to Newcastle, Stoke, czy Sunderland, a może Hull  – każda z tych ekip może namieszać, być może nie w czołówce, aczkolwiek stać ich na tymczasową walkę o choćby Ligę Europy (przez chwilę wymieniłem w tym gronie Crystal Palace, dopóki nie dowiedziałem się o odejściu głównodowodzącego Tony’ego Pulisa). W ogonie tabeli powinni – przynajmniej według kolejnych zapowiedzi – ciągnąć się beniaminkowie, lecz Ci także nie pozostają bez wiary na lepsze jutro – QPR liczy na osobę Redknappa i jego osobowość, Burnley wierzy w duet Danny Ings – Sam Vokes i rudego Mourinho, a Leicester po powrocie w wielkim stylu do Premier League  będzie chciało podtrzymać swój marsz w górę, na tyle na ile będzie to możliwe. Wierzą też w sakwę bogatego właściciela, który być może sypnąłby groszem na transfery, póki co tak mizerne pod względem rozmachu, że strach na ich podstawie wyrokować przyszłość klubu. 

Być może, tego nie wiem, nie będzie to sezon tak dobry jak poprzedni, który był tak znakomity, między innymi, dzięki mniejszym lub większym przetasowaniom menedżerów – odejście SAF-a, powrót Mourinho, czy przyjście Inżyniera do City. Smaczków dla koneserów będzie na pewno sporo i o brak nudy możemy być spokojni. Skoro już wspomniałem o City to żadnej drużynie, w erze Premier League, nie udało się obronić tytułu tuż po rozgrywanym wcześniej mundialu. Wątpię, by tym razem było inaczej, lecz jest to jeden z kolejnych czynników dla których obserwacja tego sezonu będzie jeszcze ciekawsza. Wspomnę jeszcze o Swansea i Aston Villi, które powinny zaliczyć największy spadek formy – jestem ciekaw jak długo pociągną na stanowiskach menedżerskich zarówno Gary Monk, a przede wszystkim Paul Lambert, który nie jest rozpieszczany ani przez kibiców, ani przez zarząd – ciężko spodziewać się cudów gdy twoimi wzmocnieniami są tuzy pokroju Senderosa, Joe Cole’a, czy Kierana Richardsona. Grunt pod odejście Lamberta powoli jest szykowany, przecież nowym asystentem Szkota będzie nie kto inny jak Roy Keane. Big Sam w West Hamie także nie może, choć na chwilę, opędzić się od krytyki kibiców, którzy nie darzą go specjalnie sympatią i jego los zdaje się być policzony tuż przed startem sezonu, lecz dobrze wiemy, że pamięć kibica bywa krótka i dobre wyniki nieco znieczulą los jednej z barwniejszych postaci ligi.

Pora więc zapomnieć o fantastycznej poprzedniej kampanii, wyrzucić do kosza znieczulenie w postaci kapitalnego mundialu i zacząć rozkoszne doświadczenia z kolejnym sezonem Premier League. Który zresztą, jak każdy, pójdzie prędzej czy później, w zapomnienie.

niedziela, 20 lipca 2014

Dylematy moralne Kawalerzystów

Wiggins czy Love? A może obaj od nowego sezonu wylądują w Cleveland?
LeBron James od kilku dni ponownie znajduje się w Cleveland, a już rozdaje karty. Do zespołu dołączyli jego ex-koledzy z Miami – Mike Miller, James Jones, za chwilę pewnie Ray Allen, ale głównym życzeniem/ żądaniem Króla jest sprowadzenie Kevina Love’a. Tylko jakim kosztem.

Wiemy, że nie ma innej opcji - na teraz - niż włączenie w transakcję Andrew Wigginsa – numer 1 tegorocznego draftu. W tym momencie czego nie zrobią Cavs, będą stratni.

Wiemy, że Andrew Wiggins to ogromny talent, bez wątpienia zawodnik, który w przeciągu – powiedzmy – 5/7 lat ma szansę by wskoczyć do top 5 graczy NBA. Wiemy, że ma potencjał na bycie jednym z lepszych obrońców na parkietach, a już przejawia ogromne możliwości w tym aspekcie. Jest to punkt bardzo ważny, w końcu potencjalne duo Irving – Love byłoby defensywną tragikomedią. Zatuszowanie nieumiejętności jednego z tych zawodników nie jest ogromną sztuką, natomiast tak słaba dwójka w obronie byłaby już sporym balastem. Wiemy także, że pod okiem LeBrona, Wiggins miałby szansę przyspieszonego rozwoju, lecz odbijając piłeczkę mógłby ciężaru gry z Jamesem nie unieść. Wiemy także, że LeBron tego czasu specjalnie nie ma. On za wszelką cenę chce wygrywać kolejne tytuły. Tu i teraz. A sprawdzenie, czy Wiggins przyjmie się do NBA jest z pewnością czasochłonne. Niestety, obie kwestie się wykluczają, wygrywanie natychmiast tytułów przez LeBrona nie idzie specjalnie w parze z rozwojem talentu potencjalnego all – stara. Przebąkuje się o tym, by poczekać na Love’a do lutego – wtedy można by było sprawdzić Wigginsa i postawić Timberwolves pod ścianą. Problemem w tej sytuacji byłaby kwestia zgrania Love’a z kolegami, acz Cavs mogliby pozostać z Wigginsem. Jest tutaj sporo ryzyka, w końcu, do walki mogłyby włączyć się inne organizacje, lecz cena za Love’a teoretycznie by spadła..

Co gorsza, dla Cavs za rok z ich wielkiego trio Irving – James – Love może ostać jedynie ten pierwszy. Tak więc oddanie Wigginsa będzie ogromnym ryzykiem, jednak to samo można powiedzieć o pozostawieniu go. Najlepszym, acz utopijnym i nierealnym scenariuszem byłoby oddanie kogokolwiek innego, może z wyjątkiem Irvinga lub wyciągnięcie Love’a za rok, za darmo, gdy będzie – po prostu – wolnym agentem. Lecz to już nie leży w interesie Timberwolves.  

Z drugiej strony dlaczego trio Love – James – Irving miałoby się rozpaść. Gdyby doszło do scenariusza połączenia tych zawodników spokojnie byliby postrzegani jako faworyci konferencji wschodniej. Przynajmniej. Dodatkowo, Love to już w tej chwili top 7-10 ligi. W jego wypadku nie trzeba czekać na potencjalny rozwój, a Cavs dostają gracza niemal całkowicie rozwiniętego, wchodzącego w swój prime time. I tutaj jest główny dylemat – stawiać na natychmiastowy sukces bez gwarancji pokrycia, czy też zabezpieczyć się na przyszłość. Problem jest jeszcze taki, że większość decyzji podejmuje LeBron. I jak ładnie by on nie pisał o swoim rodzinnym stanie to na pierwszym miejscu postawi on swoją osobę, a nie interes klubu. Cena za Love’a jest ogromna – w końcu został mu tylko rok kontraktu, a jego pozostanie będzie zależeć od wyników Cavs. A w zasadzie od decyzji LeBrona (ten, moim zdaniem, nadal będzie w Cleveland). Jeżeli ten zostanie na rok kolejny to i sam Love podejmie taką decyzje. Jeżeli James się wykruszy to i Love odejdzie, który specjalnego związku z Cleveland nie ma.  Dodatkowo ryzyko z obecnym graczem Minnesoty jest takie, że ten nigdy nie grał w playoffach. Nie można mieć do niego o to wielkich pretensji (czy można?), w końcu Timberwolves popełnili sporo błędów przy budowie zespołu, a napakowana do granic możliwości konferencja zachodnia zadania nie ułatwia. Ale nie zapominajmy, że Love doświadczenia na tym etapie rozgrywek po prostu nie ma. Stąd pytanie, być może bezpodstawne, czy Love sprawdzi się w playoffach i czy w ogóle uniesie presję spoczywającą na Cavs. W końcu od powrotu Króla są na świecznikach i gra tam będzie znacznie trudniejsza niż w znajdującej się nieco na uboczu Minnesocie.

Statystyki Love’a znacznie działają na jego korzyść, w końcu, w zeszłym sezonie zdobył 2010 punktów, zaliczył 963 zbiórki i zanotował 341 asyst. Grono zawodników, którzy mieli ponad 2000 punktów, 950 zbiórek i więcej niż 300 asyst jest niewielkie. Wszak tylko 8 zawodników w historii – z tym, że niektórzy kilkukrotnie np. Kareem Abdul- Jabbar zaliczył taki wynik sześciokrotnie – może poszczycić się tym osiągnięciem. Ostatnim graczem, któremu się to udało był nie kto inny jak Tim Duncan w sezonie 2001/02.

Jest jeszcze jedna kwestia. Co się stanie jeżeli Wiggins nie rozwinie się tak jak jest przewidywane? Kevin Love to w końcu pewniak (no, prawie), już teraz, w tym momencie, gdy LBJ nie ma czasu na czekanie. Pozostając jednak w sferze gdybania, co jeżeli talent Wigginsa, pod skrzydłami LeBrona, eksploduje. Powracając nieco na ziemię, nie wydarzy się to – zapewne - w ciągu, co najmniej, najbliższych 3-4 lat, lecz już teraz może być wartościowym wzmocnieniem. 

Też pamiętajmy, że w Kawalerzyści mają masę zawodników młodych, którzy w NBA nie osiągnęli nawet okresu dojrzewania. Ktoś, nawet troszeczkę, bardziej doświadczony by się im przydał. Z tej perspektywy Cleveland powinno przygarnąć Love’a. Nawet za Wigginsa. Potrzebują sukcesu już teraz. Już teraz muszą dać sygnał, że są w stanie walczyć o najwyższe cele. A do tego potrzebny jest im Love, który z miejsca sprawi, że Cavs będą postrzegani jako contender. W tym wypadku działa zasada wszystko albo nic, nie ma półśrodków.

Mimo wszystko, wolałbym mieć w składzie Love’a, ale przewrotnie mówiąc wybrałbym Wigginsa. W nielogicznych wyborach próżno doszukiwać się logiki.

piątek, 18 lipca 2014

Powrót Króla

Ile jest w stanie dać Cavs LBJ?
Jest taki zawodnik w elitarnej lidze NBA, który momentalnie sprawia, że drużyna postrzegana jako drugorzędna z miejsca staje się faworytem do tytułu, przynajmniej swojej konferencji. Mowa oczywiście o LeBronie Jamesie, którego talenty ponownie zawitały do Cleveland.

Może to dobrze, że LeBron zdecydował się na powrót do Cleveland? Może to dobrze, że ponownie trafił do miejsca, które sam nazywa swoim domem. Wszystko w tej okolicy wygląda inaczej, lepiej, a całość oglądana przez różowe okulary sprawia wrażenie swego rodzaju utopii. Sama narracja wokół przenosin Jamesa do Cleveland zdaje się być nieco romantyczna, w końcu najlepszy koszykarz świata wraca do rodzinnych okolic, by dać upragniony tytuł miejscu, które nosi w sercu. Miejscu, które porażkę ma zapisaną głęboko w DNA, wręcz wypisaną na twarzy. Oczywiście, to spostrzeżenie jest nieco naciągane, by nie powiedzieć błędne. Jego powrót to pragmatyczna decyzja, w której kierował się głównie rozumem. Stwierdził, że szansę na pierścień mistrzowski większe będzie miał w barwach Kawalerzystów niż przy słonecznych plażach Miami. Swoją drogą interesujące jest, że serce i emocje LeBronowi podpowiadały to samo co rozum. Czyli powrót do stanu Ohio, gdzie ma pomóc w rozwojowi – kto wie – może dynastii, wielkiego trio, z młodszymi kolegami – Irvingiem, Wigginsem / Lovem. Prawdziwym wyzwaniem będzie budowa drużyny wokół LeBrona, ze składem młodym i nieprzetestowanym, dla trenerskiego nowicjusza na ziemiach NBA – Davida Blatta. Posiadanie Jamesa w zespole to na pewno błogosławieństwo, wszak każdy trener chciałby mieć do dyspozycji takiego kalibru zawodnika. Jednak jest to także przekleństwo, czas w tym wypadku będzie towarem deficytowym. A przecież jest to składnik niezbędny przy budowie potężnej drużyny jaką za chwilę mają być Cavs. Dla niego samego, czas też nie jest sprzymierzeńcem, w końcu jeżeli chce gonić osiągnięcia najlepszych musi wygrywać ligę kiedy tylko można.

A może on już zaprzestał pościgu, a celem nadrzędnym jest zapewnienie mistrzostwa stanowi, w którym posucha na jakimkolwiek polu trwa od 50 lat? Swego rodzaju zasłoną dymną jest także decyzja o dwuletnim kontrakcie, która zawsze pozostawia uchylone drzwi przy kolejnym, potencjalnym wyborze klubu. Tyle tylko, że po tych wszystkich miłych słowach, które napisał w liście do fanów, opuszczenie domu będzie jeszcze trudniejsze niż za pierwszym razem. A może to tylko gra, dzięki której miałby otrzymać w kolejnych latach jeszcze większe pieniądze. Może LeBron faktycznie chce zestarzeć się sportowo w stanie Ohio. Przecież wrócił z tym co sobie zamierzył podczas pobytu na Florzydzie, czyli pierścieniem mistrzowskim. Zyskał tak znacznie więcej niż tylko same tytuły – zdobył bardzo cenne doświadczenie grając u boku dwóch gwiazd, a zarazem przyjaciół. Rozpoczął dorosłe – dojrzałe – życie, z rodziną na głowie. Pracował u boku dobrego trenera i całego sztabu szkoleniowego, który odkrył w nim nowe pokłady umiejętności. Spoglądał od wewnątrz jak budować drużynę mistrzowską obserwując zagrywki Pata Rileya. Pobyt na Florydzie na pewno był udany i wcześniejsza decyzja – mimo braku racjonalności przy sposobie jej wygłaszania – okazała się trafna.

A może to właśnie źle, że LeBron nie pozostał w Miami? Może to źle, że nie spróbował raz jeszcze powalczyć o mistrzostwo w barwach Heat. No właśnie, LeBron niby zdobył to co chciał, ale dwa pierścienie w ciągu czterech lat to wynik dobry? Przeciętny/ umiarkowany/ by nie powiedzieć słaby? Niepotrzebne skreślić. Patrząc realnie na klarowne możliwości drużyny w ciągu jego pobytu to, moim zdaniem, rezultat przyzwoity. Wycisnął prawie tyle ile można było, bo spoglądając wstecz na możliwości Heat w sezonie pierwszym z LeBronem, czy ostatnim, to jasno trzeba powiedzieć, że tam mistrzostwo było wręcz nierealne. Nawet z najlepszym koszykarzem na świecie. Tylko, czy jego odejście nie było zbyt pochopne? W końcu nawet w Miami nie spodziewali się, że James faktycznie zdecyduje się na tak szybką ucieczkę. Może Heat zasługiwali na ostatnie tango, ostatni zryw, w którym wielkie trio otoczone mocnymi zadaniowcami spróbowałoby wspólnie powalczyć o finał NBA i zwycięstwo w tymże finale. A może LeBron zaniepokojony starzeniem się swoich kolegów po prostu musiał odejść jak najszybciej z Miami. Może po prostu wiedział jakie są braki drużyny i wiedział, że sam nijak nie będzie potrafił ich zniwelować. Może gdyby głęboko wierzył, że jest w stanie z Miami podobijać ligę dalej został by tam przynajmniej kolejny rok.

A może LeBron onieśmielony siłą zespołowości San Antonio Spurs w ostatnich finałach stwierdził, że w Heat nigdy nie osiągnie podobnej perfekcji? Może to właśnie zupełnie naturalne, że wielkie indywidualności, lecz tylko pojedyncze jednostki, w starciu z wielkimi zespołami są na straconej pozycji. W San Antonio wszystko funkcjonowało, a James wpatrzony w swoich rywali może zapragnął by jego zespół osiągnął podobną kwintesencję i kunszt. Albo uznał, że wbrew wcześniej postawionej przeze mnie tezy o niemocy indywidualności, zapragnął ją po prostu obalić. Pokazać, że z odpowiednimi pionkami wokół siebie będzie w stanie wygrać tytuł NBA niezależnie od poziomu przeciwnej drużyny.

A może Bóg po prostu kocha Cleveland? W ten sposób dał im, być może, ostatnią szansę na budowę potęgi. Spójrzmy na to także w ten sposób, trzy wygrane loterie draftu w ciągu czterech lat, teraz powrót LeBrona, wcześniej problemy ze zdrowiem Wade’a. Przecież gdyby Wade grał na poziomie, powiedzmy, sprzed 2 lat o powrocie LeBrona nie mogłoby być mowy. Wtedy, być może, świętowali by trzeci tytuł z rzędu. W końcu nieustające problemy ze zdrowiem ikony Miami to jeden z głównych powodów dołku tejże drużyny. Dodatkowo postawa całej ekipy z wyjątkiem Jamesa w finałach z San Antonio nie mogła napawać optymizmem króla. Widział zespół słaby, niepewny, niezdolny do podjęcia walki. A przecież gdyby tego oczekiwał to nie musiałby ruszać się z Cleveland w 2010 roku. Być może także, gdyby nie bezsensowna amnestia, wartościowego, koleżki Jamesa – Mike’a Millera to Heat, a zarazem James byliby w innym miejscu. W tym wypadku jedna decyzja, jeden zły, a dla drugich dobry wybór decyduje o losie poszczególnych zawodników.

A może po prostu tak miało być. Może te wszystkie, szczęśliwe by nazwać rzecz po imieniu, zbiegi okoliczności sprawiły, że wszystkie drogi LeBrona prowadzą właśnie do Cleveland. Do miejsca przygnębiającego swoją naturą, wreszcie by nie rzec dekadenckiego – miejsca które rozkochał w sobie LeBron James. Tak bardzo, że zdecydował się tam wrócić. Bóg jeden i on sam wie tylko dlaczego.

niedziela, 13 lipca 2014

Finał, Morfeusz i Klinsmann

Czy tylko mi się wydaje,
że za chwilę gramy finał mistrzostw świata?
Scena rozgrywa się tuż przed finałem mundialu w Brazylii, gdzie Amerykanie mają się zmierzyć z Niemcami. W zakamarkach Maracany Juergen Klinsmann przygotowuje swoich żołnierzy na bitwę o nieśmiertelność.

- (…)O say, does that star-spangled banner yet wave
O'er the land of the free and the home of the brave?  – cała drużyna razem, jeszcze w szatni, odśpiewała hymn. 

Nastrój był nad wyraz bojowy, pośród zespołu widać było jedność na której zbudowany został sukces podczas brazylijskiego czempionatu.

Soccer za chwilę ma zatryumfować. Juergen Klinsmann nerwowo przebiera nogami, by w końcu ostatecznie zebrać myśli, wstać i zakomunikować kilka ostatnich żołnierskich słów. Ma posłuch w szatni, widać to przy każdych jego ruchach, gestach i czynach. Po przemyśleniu, wypluł gumę i z typowym amerykańskim akcentem rozpoczął ostateczne przemówienie.

- Zanim wyjdziemy chcę powiedzieć kilka słów. Chciałbym wam przede wszystkim podziękować  – pierwsze słowa szkoleniowiec wypowiedział spokojnie, jednak wystarczająco pewnie by wzbudzić szacunek drużyny – Wszyscy stanowicie o sile zespołu, nawet ty Nick – wskazał na trzeciego bramkarza drużyny Nicka Rimando. Gdzieniegdzie można było usłyszeć nieśmiały śmiech.  

– Jesteście o krok od sprawienia największej sensacji w historii mistrzostw. Tak jak obiecywałem soccer prędzej czy później zatryumfuje, a Ameryka nie będzie miała już sportu drużynowego którego nie rozumie i w którym nie jest najlepsza. 

- Za kilka minut wyjdziecie na Maracanę i tylko Niemcy stoją Nam na drodze do sukcesu – Klinsmann wyraźnie podkreślił słowo ‘nam’, dając do zrozumienia, że zapomina o swoich niemieckich korzeniach – Jesteście wielcy. Po gwoździu wbitym przez Portugalczyków w ostatniej minucie podnieśliście się. Zajęło wam to chwilę, przegraliśmy wprawdzie kolejny mecz z Niemcami, ale już w fazie pucharowej zaczęliśmy swój zwycięski marsz – w tym momencie Klinsmann podszedł do Tima Howarda i przytulił do siebie jego łysą głowę – Ten człowiek! – znacznie podnosząc ton – wybronił nam awans z Belgią. Najpierw w podstawowym czasie, a potem w karnych popisywał się fantastycznymi obronami. Tego dnia zatrzymał by pewnie i Niemców Brazylijczykom. Ale, ale, ale. Ten mecz był naszym Rubikonem. Gdy wydawało się, że przegramy (było już 2 – 0 dla Belgii) pierw Green dał nam gola kontaktowego, a potem Clint po wspaniałym rzucie wolnym podarował nam remis. Ach, cóż to była za finezja.  Jones przebiega nad piłką, Bradley podaje do Yedlina, ten podcinką zagrywa do Clinta. – rozpływał się nad golem Klinsmann.

- Czasami budzę się w nocy z krzykiem i zastanawiam się co by było gdybyś tego nie trafił, jak Wondo w ostatniej minucie tego samego meczu – w tym momencie cała drużyna niepewnie spojrzała na Wondolowskiego – Ale dałeś radę. Potem Tim wyciągnął nas w karnych. Belgia była już sparaliżowana naszą siłą.

- Po prostu wykonuje swoją robotę trenerze – uśmiechnął się pod nosem Howard – W Evertonie wszystkiego się nauczyłem.

Połowa drużyny na słowa o Evertonie nie wiedziała jak zareagować. Spora część zespołu po prostu nie wiedziała co to jest.

- Świetnie – burknął Klinsmann – Ten mecz nas podbudował, zbudował nasze morale, patrzcie nawet Chris przełamał się z Argentyną! – cały zespół już się nie powstrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem.

- Piłka przypadkiem odbiła mu się od pleców – z lekką pogardą zaatakował Wondolowskiego Bradley, który w tym spotkaniu zanotował asystę przy golu.

- Tak chciałem! – z oburzeniem wypalił Wondolowski .

- Prasa się rozpisuje, Chris!  - Fabian Johnson skacząc w miejscu, żwawo wypluwał kolejne słowa -  ‘Plecy Boga’ piszą. Trafiłeś nawet na okładkę ‘Sports Illustrated’, przez chwile zaprzestano rozmów o decyzji LeBrona.

- Timmmyyyyyhhhh! – gdzieś z tyłu szatni Graham Zusi wykrzykiwał imię bohatera swojej reprezentacji. Powoli dochodziło do niego co się dzieje i o czym rozmawia drużyna.

- Cisza – ze spokojem w głosie Klinsmann przejął dyskusję. Nie musiał dwa razy powtarzać – Styl się nie liczy. Najważniejsze, że awansowaliśmy. Co z tego, że z przypadkowego gola. Wondolowski nie skomentował tych słów, jedynie głośno parsknął.

- Musimy zagrać dziś tak jak z Holandią – wypalił Cameron, jeden z najpewniejszych obrońców turnieju – Po prostu na 0 z tyłu. Wtedy Timmy jak zawsze wybroni nam karne.

- Tak, oczywiście – zaśmiał się Klinsmann – Widzieliście minę van Gaala, tuż przed końcem dogrywki? Był taki pewny siebie. Myślał, że wejściem Krula nas przestraszy. Ten wszystko przepuścił, tego dnia nie złapał by nawet taksówki przed Madison Square Garden. Cała szatnia ponownie wybuchła śmiechem, dużo było w tym litości, lecz z żartów bossa śmiać się po prostu trzeba.

Do rozpoczęcia meczu pozostało kilka niewinnych minut. Wtem wstał kapitan, Clint Dempsey i powiedział:  
- Trenerze, to był zaszczyt z tobą pracować. Nie było by nas tutaj gdyby nie ty.

- Dokładnie, dziękujemy bossie – przytaknął mu Tim Howard – Ty sprawiłeś, że to było realne. Pod twoim okiem nawet Chris się przełamał – rozchodzące się pomruki śmiechu znowu dało się usłyszeć po sali – Jesteś prawdziwym bohaterem!

Klinsmann wyraźnie wzruszony zaczął wykrzykiwać:

- USA! USA! USA! – cała drużyna po kolei zaczęła się przyłączać. Tumult był niesamowity, Klinsmann wiedział, że nie mogą tego przegrać. Oczami wyobraźni widział już siebie w przyszłości. Wręczenie trofeum, miliony witające drużynę na lotnisku, obiad z prezydentem.

- Timmmmyyyyhhh! – nawet wrzaski Zusiego nie przerwały jego marzeń.

Wtem zobaczył światło.

- Kochanie, wstawaj, już 9! Przygotowałam ci meliskę. Taką jak lubisz! – Ciepły miękki głos roznosił się w głowie Klinsmanna.

- Co takiego? – wyburczał pod nosem – Za chwilę gramy finał, zejdź mi z drogi kobieto!

- USA! USA! USA! – drużyna dalej śpiewała.

- Spokojnie, kochanie. Wszystko będzie dobrze, to tylko sen – kobiecy głos tymczasowo nie dawał Klinsmannowi ukojenia.

- Ale ja nie chcę! – Klinsmann otworzył oczy. Sypialnia. Los Angeles, California. Obok leżała jego żona, lekko przerażona, acz przyzwyczajona do codziennych majaków.

- Wszystko będzie dobrze, Juergen – głos żony dodawał Klinsmannowi spokoju – Jestem przy tobie.

- Ale… - ze smutkiem powiedział.

- Co takiego, kochanie?            

- ...to wszystko było takie prawdziwe…

czwartek, 10 lipca 2014

Mundialowo #14: Bohater trzeciego planu

Alejandro Sabella - idealnie pasuje do stwierdzenia,
że w futbolu nikt nigdy nie mówi ci "dziękuje"
Mówi niewiele. Przypomina głównego bohatera z „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”. Kręci się ze zgoła przerażoną miną przy linii bocznej podczas każdego meczu. Nawet gdy się cieszy lub śmieje wygląda na smutnego. Podobno szatnią rządzi Messi, a sam ma w niej niewiele do powiedzenia. Właśnie doprowadził Argentynę do pierwszego finału mundialu od 24 lat. Alejandro Sabella, bo o nim mowa, w cieniu kroczy po swoje. Zupełnie z dala od jakiegokolwiek zgiełku.

Co złe w Argentynie to wina szkoleniowca. Przekonał się na początku mundialu o tym Sabella, któremu obrywa się, zresztą do tej pory, za pragmatyczne myślenie i mało porywający styl gry prowadzonej drużyny. Te głosy powoli cichną, głównie ze względu na sukces jakim jest finał, lecz argentyński trener wciąż do siebie nie przekonuje. Z potencjałem jakim dysponuje w ofensywie nie stara się za wszelką cenę atakować, a myśli przede wszystkim o defensywie. Podstawowym celem jest uniknięcie porażki i to przynosi zamierzony skutek.

W Argentynie toczy się odwieczna walka między dwoma szkołami trenerskimi – myślą europejską nastawioną bardziej na taktykę i la nuestrą („naszym stylem”). Po każdych nieudanych mistrzostwach świata głosy odnośnie słuszności którejś z nich wracają ze zdwojoną siłą. I oczywiście, wypowiadane słowa są skrajne i populistyczne. Jeżeli mielibyśmy przypisać któryś ze stylów do obecnej Argentyny jasną rzeczą byłoby postawienie na ten stereotypowy europejski. Sabella sam nie do końca się z tym zgadza, on chciał by jego drużyna posiadała swój typowy, unikatowy, taki z którym kojarzyć się będzie obecna drużyna „Albicelestes”. Stwierdzenie, że Argentyna takowy posiadła byłoby przesadą. Ci są po prostu znakomicie – wbrew pozorom – poukładani z tyłu, posiadają prawdopodobnie najlepszego piłkarza świata, a na pozostałych pozycjach posiadają zawodników gotowych poświęcić się za kraj, vide Javier Mascherano. Sabella więc wielkim reformatorem nie jest, ale już przed mundialem pisano, że ten wie niemal wszystko o taktyce. Jest chwalony także przez swoich podopiecznych za umiejętność słuchania. Ci publicznie opowiadali, że Sabella – jak mało kto – jest otwarty na wszelkie propozycje i sam zachęcał ich do dialogu.

Bohater mojego rozważania zawsze pozostaje smutny. Spójrzcie, że nawet po wygranych karnych z Holandią nie cieszył się jakoś wyraziście, a szybko pomknął w stronę szatni. W niedziele ma szansę zostać mistrzem świata. Wybiegając w przyszłość być może zostanie najmniej charyzmatycznym trenerem który dokonał tego w historii.

Z góry skazany jest na prywatną klęskę, choć wiedział na co się pisze. Nawet jeżeli wygra pozostanie w cieniu, choć jego wkład w drużynę jest nieoceniony. A jeżeli przegra wina spadnie na niego. I stanowisko, które obecnie zajmuje pójdzie pewnie w czyjeś inne ręce. Dodatkowo, Argentyńczycy znów rozpętają burzliwą dyskusję na temat słuszności stylów, stawiając na własną – la nuestrę.

środa, 9 lipca 2014

Mundialowo #13: Gdyby miało nie być jutra

Przejazd Niemców po łzach Brazylijczyków
Ciężko w jakikolwiek sposób racjonalizować porażkę 7-1. Gdy dojdziemy do wniosku, że David Luiz był winny utracie co najmniej trzech goli, Marcelo kolejnych trzech, że Brazylia grała z kraterem w środku pola, a zamiast Freda równie dobrze można by było położyć koszulkę kontuzjowanego Neymara stwierdzimy, że tak słabej reprezentacji „Canarinhos” nie widzieliśmy od co najmniej dwudziestu lat.

Napisałem sobie w zeszycie dzień przed meczem, że te mistrzostwa potrzebują swojego ikonicznego momentu. Potrzebowaliśmy pewnego ukoronowania tych wspaniałych, acz ostatnio nieco przygasłych mistrzostw. I to jakby się spełniło. Pierwszy półfinał był wprawdzie widowiskiem znakomitym tylko przez 30 minut, ale mam wrażenie, że ten mecz, za kilka lat, będziemy kojarzyć właśnie z tego mundialu. To był moment, który zapamiętamy. Pogrom Niemców nad Brazylią.

*
Zanim przejdę do pewnych rozważań na temat upokorzenia Brazylii, zacytuję fragment kawałku Małpy „Jak mam żyć”, który w sposób trafny odnosi się do sytuacji niemieckiej kadry:

I nawet gdy bitwy rezultat dziś jest korzystny
wszyscy trwajcie na posterunkach
Bo wpadnie wróg wam odebrać to co wasze
On zawsze staje u wrót, gdy się go tam nie spodziewacie

Niemcy muszą pozostać uważni, ten mecz nie może wprowadzić rozluźnienia, które po takim wyczynie jest zupełnie naturalne. Nie mogą doprowadzić do siebie myśli, że mistrzostwo jest już wygrane.

*
Widowisko trafnie podsumował Joachim Loew: „Brazylia zostawiała luki w obronie. Ale jakie luki zostawiała w pomocy.” Najdziwniejsze w tym wszystkim jest fakt, że był to półfinał mistrzostw świata, teoretycznie najważniejszej futbolowej imprezy. I w pewnym momencie zaczynasz się zastanawiać jak ta zgraja przypadkowych ludzi znalazła się aż tak daleko. Myślisz także nad tym, czy nie lepiej, dla samych Brazylijczyków, byłoby odpaść dajmy na to w 1/8 z Chile. Po karnych – taka narracja idealnie wpisałaby się dla Canarinhos. W końcu to, że Brazylia prowadzona przez Scolariego jest najsłabsza od wielu, wielu lat wiedzieliśmy i z każdym kolejnym momentem zastanawialiśmy się tylko jak bardzo. Jak głęboko można wsadzić kijek w to mrowisko. Jako fan historii alternatywnych – piłkarskiej fikcji – myślę co by było gdyby, dajmy na to pierwszy mecz zakończył się porażką Brazylii. Nie ma karnego na Fredzie, a gol strzelony przez Chorwatów, zresztą słusznie, zostaje uznany. Po drugim meczu Canarinhos mają punkt i do miejsca premiowanego awansem tracą trzy oczka. Ich zwycięstwo w końcowym mecz, z Kamerunem, nic nie daje – w końcu Meksyk i Chorwacja awansowaliby z grupy. Taki scenariusz był możliwy. I tu także rozmyślam czy takie rozwiązanie – z perspektywy czasu – nie byłoby lepsze. Oczywiście, wpływ na to jest zerowy, ale ciekawi mnie którą opcję wybrałby zwykły Brazylijczyk. W końcu trzecie miejsce dla Brazylii się nie liczy. Też co innego byłoby gdyby Kanarki odpadły po zaciętym boju, niestrzelonym karnym, czy wpadce sędziego. Wychodzę z założenia, że każda drużyna ma swoją, przynajmniej jedną, szansę w każdym meczu. Ale tu tego nie było. Nie było ani grama rywalizacji na wyrównanym poziomie. Cholera, to w końcu był półfinał mistrzostw świata, wymagamy i oczekujemy, by były tam cztery – czysto teoretycznie – najlepsze drużyny globu. A tutaj nic, zero, otrzymaliśmy pustkę i czystą kartkę.

Brazylijczycy zagrali jakby miało nie być jutra. I po tym co pokazali, upokorzeniu jakie przynieśli, lepiej by dla nich było, gdyby faktycznie – jutra miało nie być.

wtorek, 1 lipca 2014

Mundialowo #12: Ból głowy Loewa

Andre Schurrle, jeden z bohaterów Niemców, po strzelonym golu
Gole potrafią popsuć widowisko – pomyślałem sobie, gdy Andre Schurrle, kilka sekund po rozpoczęciu dogrywki, wpakował piłkę do siatki Algierii. Do tej pory widzieliśmy perfekcyjny mecz, thriller, który niemal od początku trzymał w napięciu. Działo się tak głównie dlatego, że momentami dopuszczaliśmy do siebie myśl, że ta słabsza Algieria może faktycznie wyeliminować Niemców. Bo skoro ciągle jest 0-0, to jeden przypadkowy strzał, jeden błąd, czy jedna indywidualna akcja może przesądzić o wyniku na korzyść „Lisów pustyni”.

Niewiele brakowało, a Niemcy faktycznie pożegnaliby się z turniejem. To oni wprawdzie dominowali i byli niezmiernie blisko strzelenia gola w regulaminowym czasie, ale w bramce Algierczyków stał niezawodny Morfeusz, szerzej znany jako M’Bolhi. „Lisy pustyni”  odgryzali się agresywnymi kontrami. Rzucali także długie piłki za wysoko ustawioną linię obrony Niemców i gdyby nie doskonała gra na przedpolu Manuela Neuera to być może wykorzystaliby któreś z takich podań.

To jest swego rodzaju fenomen – chwalimy bramkarza Niemców, a ten praktycznie miał na linii bramkowej szczyptę roboty. Wybronił niewiele strzałów, bo niewiele takich było. Jednak to co pokazał poza polem karnym, być może, zadecydowało o wyniku tego spotkania. Asekurował, wychodził, wybijał – nowoczesna sztuka bronienia. Neuer był blisko kompromitacji, gdy na początku meczu nie zdążył bezpośrednio do piłki daleko za polem karnym, lecz ostatecznie sytuację uratował wślizgiem przy linii bocznej.
"Heat mapa" Manuela Neuera, zwróćcie uwagę jak wysoko grał bramkarz Niemców
Tak więc, dosyć niespodziewanie to bramkarz u Niemców jest bohaterem starcia, które miało być spacerkiem. Niemcy balansowali na cienkiej linie, bardzo ryzykowali w starciu z drużyną, która jak udowodniła potrafi być niesamowicie zdradliwa. Nie tak powinno być. Die Mannschaft miał pewnie wykonać kolejny krok ku mistrzostwu świata. Tak na dobrą sprawę, postawa niemieckiej reprezentacji przynosi więcej bolączek i pytań niż odpowiedzi.

Philipp Lahm, zdaje się, powinien zacząć kolejny mecz na prawej obronie. Nie tylko nawet w wyniku kontuzji Shkodrana Mustafiego, ale po prostu na bokach defensywy jest spory problem. Algierczycy znacznie uwypuklili te mankamenty, atakując głównie, właśnie prawą stroną. Za późno jest chyba na wprowadzenie do składu Erica Durma, czy Kevina Grosskreutza, bo skoro Loew nie zaufał im w meczu z Algierią, ciężko przypuszczać, by dał im szansę w starciu z Francją. Zaskakujące jest to o tyle, że obaj mieli w miarę dobry sezon. Swego rodzaju zagadkę stanowi, dlaczego któryś z nich nie dostanie szansy gry, skoro na bokach obrony jest ewidentnie problem nieurodzaju. Joachim Loew ponownie zaskoczył, gdy od początku zagrał Mustafi. W końcu ten facet został dowołany dopiero w trybie awaryjnym, a nagle stał się pierwszym zmiennikiem w obronie.

Niemcy wprawdzie kontrolowali posiadanie piłki (67%), ale to trochę zniekształca obraz ich gry. Zbyt często tracili piłkę w środkowej strefie, co prowadziło do groźnych kontr Algierczyków. Swoją drogą dawno nie widziałem tak niechlujnej reprezentacji Niemiec. Tutaj jest znaczny margines do poprawy. W ataku także nie jest najlepiej. Pretensji nie można mieć do Tomka Mullera, może z wyjątkiem skuteczności. Andre Schurrle także po wejściu znacznie rozruszał ofensywę Niemców. Mesut Ozil i Mario Goetze – to dwaj zawodnicy, co do których postawy można mieć największe zastrzeżenia. Ten pierwszy wprawdzie strzelił gola, ale jego występ był nad wyraz cichy i niestabilny. Goetze szybko z murawą się pożegnał - już po pierwszej połowie został zmieniony. Wszystkie podania dogrywał do boku lub do tyłu. Zaledwie trzy razy próbował zagrać do przodu, raz nawet wyszło mu celnie.

„Chcielibyście żebyśmy grali pięknie i odpadli?” – grzmiał po meczu Per Mertesacker do dziennikarz. Ci jakby zdziwieni byli, że Algieria postawiła jakikolwiek opór. „Nie wiem czego ode mnie chcecie. Myślicie, że drużyny Myszki Miki są zaangażowane w 1/8? Jedyne co się liczy to awans.” – kontynuował zawodnik Arsenalu.

Ten mecz miał wszystko – dramaturgię, łzy, ulgę, emocję, czy gniew. Algierczycy, po głębszym zastanowieniu dojdą do wniosku, że byli naprawdę blisko wyeliminowania Niemców. Ci wprawdzie przedłużyli szansę na tytuł, ale z taką postawą i grą ciężko będzie im pokonać Francuzów. 

niedziela, 29 czerwca 2014

Mundialowo #11: Spektakl kompletny

Emocje wzięły górę nad zawodnikami Brazylii i Chile po zakończeniu meczu
Teoretycznie jest tak, że czekamy na jakieś doświadczenie wielkie, gwałtowne – w tym wypadku mecz, czy konkretną drużynę – które całkowicie nami wstrząśnie, czy też w przypadku zespołu zburzy jego obraz. Moment spełnienia następuje rzadko, zazwyczaj na samym końcu (tutaj – zakończenie mundialu lub odpadnięcie/ sukces danej reprezentacji) i to też nie jest regułą. Ale ja miałem dosyć po trzech godzinach starcia Chile – Brazylia. Byłem wyczerpany, wstrząśnięty i szczękę musiałem zbierać gdzieś głęboko z podłogi.

Wyczerpani byli sami zawodnicy. Widzieliśmy to, gdy Neymar po meczu padł na kolana, zakrył twarz dłońmi i zaczął płakać. Cieszył się, że te mentalne tortury w końcu się skończyły. Podbiegł do niego Scolari i zaczął pocieszać. Po nim także widać było ulgę, że spotkanie zakończyło się szczęśliwie. Julio Cesar - bramkarz, bohater serii rzutów karnych - w wywiadzie telewizyjnym nie szczędził łez, oczywiście radości. "Po czterech latach znowu muszę znaleźć mentalny spokój. Nigdy nie ukrywałem, że jestem człowiekiem emocjonalnym." - mówił do kamery. Gary Medel - chilijski pitbull - po meczu płakał. Włożył w tą bitwę całe swoje serce, ale kontuzja i wysiłek nie pozwoliły dokończyć mu spotkania. 

Nie chciałem oglądać następnego meczu. Oczywiście i tak go włączyłem, ale po spektaklu zafundowanym nam wcześniej nikt już nie powinien grać. Ktoś powie, że Chile było blisko wyeliminowania Brazylii i to w żadnym wypadku nie byłoby kłamstwem czy zniekształceniem rzeczywistości. Tyle, że jest jeden drobny szczegół – blisko w futbolu niczego nie oznacza, można być dalej niż bliżej a zakończyć mecz na swoją korzyść. 

„Nie wierzę w moralne zwycięstwa.” – mówił na pomeczowej konferencji trener La Roja, Jorge Sampaoli – „One się nie liczą.” I choć to jest okrutne, niestety ma rację. Byli blisko, a jednocześnie daleko. Bronili się heroicznie, atakowali zaciekle, ale gdy Mauricio Pinilla strzelił w 119 minucie w poprzeczkę stało się niemal jasne, że Chile po prostu nie awansuje. Wszechświat, los, Bóg nie chcieli ich widzieć dalej, więc zrobili nam na złość. Narobili nadziei, sprawili, że ich odpadnięcie będzie bardziej bolesne; rzekłbym cyniczne. „Co by było gdyby?” – pytanie, które od zawsze brzęczy w głowie, gdy coś nie pójdzie tak jak powinno? Co by było gdyby Pinnila oddał strzał minimalnie niżej/ lżej, czy gdyby Vidal był zdrowy w 100% i to on podchodził do ostatniego karnego? Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości wciąż Chile gra dalej.

"Canarinhos" doczłapali się do ćwierćfinału
-Brazylijczycy nie zagrali złego mecz, to oni stworzyli więcej sytuacji, ale „Canarinhos” wciąż brakuje pewnej iskry charakterystycznej dla tego narodu. Mają wielu przeciętniaków w składzie, którzy nie powinni zakładać kanarkowej koszulki. Scolari pewnie to dostrzega, ale niewiele z tym robi. Broni się jakąś zapyziałą lojalnością, czy zaślepieniem i nie reaguje. A nawet, gdy to robi jest w tym zbyt schematyczny.

Brazylii brakuje napastnika, wczoraj zastanawiałem się kto gorszy: Fred czy Jo? I odpowiedzi jednoznacznej na to pytanie jeszcze nie mam. No właśnie, wprowadzenie Jo, czy – o zgrozo – Ramiresa, gdy twój zespół potrzebuje gola to strzał w stopę. Rezerwowych Scolari nie ma najlepszych, ale raz – taki skład sobie sam wybrał, dwa – zawsze znajdzie się ktoś lepszy od wspomnianej dwójki. Przesunięcie Neymara/ Hulka na szpicę i wstawienie Williana do składu, ewentualnie trzeciego pomocnika. Dani Alves też wygląda jak sabotażysta, ale z jego grą jestem już pogodzony.

To nie jest takie oczywiste, że Brazylia wygra turniej/ dojdzie do półfinału. Z Chile było bardzo blisko tragedii. Kolumbia zdaje się być silniejsza na ten moment. Podobnie jak „La Roja” stanowi zgrany kolektyw, bazuje na organizacji i wybieganiu, ale co ważniejsze posiada magiczny duet Cuadrado – James Rodriguez. Czyli najlepszego asystenta i strzelca. Scolari powinienem przed tym meczem pokombinować, zmienić pewne personalia. Chile zawiesiło poprzeczkę bardzo wysoko, ale Kolumbia postawi ją jeszcze wyżej. Póki co to "Los Cafeteros" są najlepszą drużyną mundialu.

sobota, 28 czerwca 2014

Mundialowo #10: To nie jest kraj dla słabych ludzi

Nie ma już słabych drużyn. Tak brzmi jeden z najbardziej wyświechtanych piłkarskich frazesów. Ale czy nie musimy chwilowo, przynajmniej na brazylijskim mundialu, wstrzymać się z wyśmiewaniem tego powiedzenia?

To znaczy inaczej, w Brazylii znajdzie się kilka odstających zespołów, ale je można policzyć na palcach jednej ręki. Honduras, Korea Południowa i Kamerun. Ale to też nie jest tak, że te drużyny z lepszymi, przynajmniej w niektórych meczach, nie potrafiły nawiązać walki. Honduras przegrał minimalnie z Ekwadorem, a był nawet bliski zwycięstwa. Korea zremisowała z Rosją, ale pokaz ich bezradności widoczny był w dwóch kolejnych meczach – z Algierią i Belgią. O Kamerunie nic dobrego powiedzieć się nie da, może z wyjątkiem strzelenia gola Brazylii. Ale pozostałych 29 drużyn sprawiało kłopoty faworytom za każdym razem. Dlaczego tak się stało?

Reprezentacje, które znacząco odstają personaliami starają się stworzyć kolektyw, bazujący na organizacji, taktyce, czy też wybieganiu. A najlepiej wszystko razem. Kostaryka, z początku skazywana na pożarcie, dzięki organizacji i odpowiedniej realizacji przedmeczowego planu, wyszła z najsilniejszej grupy. Dodatkowo, trenerzy przy ograniczonym czasie przygotowań wolą skupić się na defensywie. Stworzyć solidny blok i liczyć na kontry. Tutaj można wskazać przykłady meczów Algierii z Belgią, Iranu z Nigerią i Argentyną, czy Kostaryki z Italią. Tomislav Ivic – nieżyjący już, jugosłowiański trener obieżyświat - wspomniał kiedyś, że znacznie łatwiej nauczyć jest drużynę bronić niż atakować. I tutaj jako przykłady z obecnego mundialu wskazać można mecze Rosji, Iranu, Kostaryki, Grecji, Korei Południowej (chociaż ci nie potrafili ani atakować, ani się bronić, ale nastawili się na to drugie). To nie jest tak, że te zespoły nie umieją atakować, bo w niektórych przypadkach byłoby to nadużycie, lecz nastawienie na obronę wymienionych zespołów jest jasne. Wymaga to także, teoretycznie, mniejszych umiejętności.

Liczba goli, mimo wyraźnego nacisku niektórych drużyn na defensywę, jest zaskakująca. Pewną teorią byłoby postawienie tezy, że sztuka obrony umiera – przynajmniej na poziomie reprezentacyjnym, czego ten mundial jest niejako potwierdzeniem. Przypominając sobie poprzednią edycję ligi mistrzów, trzeba pamiętać, że Real, Atletico Madryt i Chelsea – czyli półfinaliści – wychodzili z myślą, że defensywa zawsze jest na pierwszym miejscu. Jedynie Bayern starał się grać prowadzić grę, rezygnując z szybkich ataków. Jonathan Wilson, angielski dziennikarz i teoretyk, w wywiadzie z Michałem Zachodnym w „Sztuce Futbolu” mówi: „Taktycznie reprezentacje są kilka lat za klubami. Może więc szukając odpowiedzi należy cofnąć się siedem, osiem lat i spojrzeć jak wtedy wyglądała taktyczna rywalizacja w najlepszych ligach i europejskich pucharach.” W tej chwili widzimy pewien dysonans między piłką klubową, a reprezentacyjną. 

Nastawienie na reaktywny styl większości drużyn to pewnego rodzaju trend tych mistrzostw. Niewiele reprezentacji stara się prowadzić grę, a już na pewno nie przez cały mecz. Dobrym przykładem jest mecz Argentyny z Bośnią i Hercegowiną, gdzie szybko strzelony gol przez „Albicelestes” spowodował ich cofnięcie i oddanie pola przeciwnikowi. Natomiast, gdy mieli piłkę starali się nie forsować tempa, a spokojnie rozgrywać piłkę.

Zauważmy także, że najmniej wyróżniającymi się drużynami, mimo wszystko, są reprezentacje z Azji, Afryki i w mniejszym stopniu z Europy. Oczywiście, nie należy wrzucać wszystkich do jednego worka, ale dominacja Ameryki Południowej jest dosyć klarowna. Pewną teorię na ten temat ma wspomniany wcześniej Wilson: „Eliminacje w Ameryce Południowej są trudniejsze od tych w Europie. Dlatego Latynosom łatwiej jest znaleźć taktykę, która działa przeciwko najlepszym.” I w pewnym sensie ma rację, bo np. Chile zachwyca ofensywnym stylem i pressingiem na połowie rywala, a Kolumbia organizacją gry i radosnym wyrachowaniem. Jednak jasny styl w tych drużynach jest widoczny. Z drugiej strony, przez niefortunny obrót spraw, aż trzy odpadną przed półfinałem (Kolumbia, Chile, Urugwaj, Brazylia są w jednej ćwiartce drabinki turniejowej).

Zobaczmy także, że na tym mundialu brakuje jakiś wyraźnych pogromów, czy swego rodzaju folkloru. Weźmy na przykład Zair z roku 1974, gdy jeden z piłkarzy przy rzucie wolnym wybiegł z muru, by odkopnąć piłkę przeciwnikowi. Nie zrobił tego z nieznajomości przepisów jak jedni się doszukiwali, a ze strachu. Dyktator Zairu – Mobutu Sese Seko – nastraszył piłkarzy z Afryki, że jeżeli ci przegrają z Brazylią wyżej niż 3:0, nie wrócą do domów. Mecz skończył się wynikiem 3:0. Albo Haiti z tego samego mundialu, gdy Polska wygrała z nimi 7:0. Czy mecz Salwadoru z Węgrami, który zakończył się najwyższym wynikiem w historii mundiali aż 1:10 dla Madziarów. Z czasów bardziej współczesnych, rok 2002, i pogrom Niemców nad Arabią Saudyjską 8:0. W reprezentacji z Azji 22 na 23 piłkarzy grało w lokalnych klubach. Jedyny zawodnik zarabiający poza granicami kraju – Al – Jaber – występował w klubie Championship – Wolverhampton. Nie był tam nawet podstawowym zawodnikiem, wszedł 3 razy z ławki, ale doświadczenie wspominał znakomicie: „Nauczyłem się w Anglii wszystkiego i jestem szczęśliwy, że tam trafiłem. Wiem, że trzeba zostawiać serce na boisku i jak należy przygotowywać się do zawodów jako profesjonalista.” Brzmi to nieco groteskowo, ale tej groteski nieco na tym mundialu brakuje. Teraz każda drużyna ma przynajmniej kilku zawodników w Europie i wszyscy wiedzą o sobie niemal wszystko. Jedyne formy folkloru na tych mistrzostwach to sprawa Suareza, konferencja Tabareza, kłótnie Kameruńczyków i Ghańczyków o pieniądze czy mecze w amazońskiej dżungli w Manaus. Na stadionie, który nigdy się nie spłaci.

Trochę mało, ale być może dzięki teoretycznie znacznie silniejszym drużynom, oglądamy jeden z najlepszych mundiali w historii.

czwartek, 26 czerwca 2014

Mundialowo #9: Żółta fala

Kolumbijczycy po strzelonych golach raczą nas pokazem tanecznym
„Kim jest ten człowiek?” – pytały miejscowe dzienniki po tym jak Jose Pekerman objął reprezentacje Kolumbii. Trener, który do tej pory największe sukcesy odnosił w piłce młodzieżowej został pierwszym zagranicznym szkoleniowcem „Los Cafeteros” od 20 lat. Kolumbijczycy nie przepadali za Pekermanem, nie lubili wszystkiego co z nim związane, nawet jego głos źle im się kojarzył. Jednak wraz z wynikami sytuacja diametralnie się zmieniła. Bez trudu zakwalifikował się do mundialu, w 2013 roku gazeta „El Tiempo” wybrała go na człowieka roku, a obecnie podbija Brazylię.

Kolumbia trzeba to jasno powiedzieć – zaskakuje i powiedziałbym fascynuje. Radamel Falcao - największa gwiazda reprezentacji - ze względu na kontuzje musiał pozostać w domu. „Drużyna jest najważniejsza, dlatego nie jadę na mundial.” – mówił napastnik AS Monaco. Być może dzięki temu „Los Cafeteros” są paradoksalnie silniejsi, bo przez to zespół stał się kolektywem. Nie są zależni od jednej supergwiazdy, a na szczyt własnych możliwości musieli wspiąć się pozostali zawodnicy. Oczywiście, Kolumbia posiada piłkarzy i bez Falcao znakomitych, ale mimo wszystko to jeszcze nie jest ten najwyższy poziom. Mam na myśli Jamesa Rodrigueza, Juana Cuadrado, czy Jacksona Martineza. Dwaj pierwsi w Brazylii błyszczą, ostatni gdy tylko dostanie szansę, także nie zawodzi.

W ogóle ofensywa zespołu jest wręcz przytłaczająca. Jackson Martinez, wyborowa strzelba FC Porto, dopiero ostatni mecz w grupie zaczął od pierwszej minuty. Adrian Ramos, nowy nabytek Borussi Dortmund, podobnie jak Jackson, rozpoczął w podstawowym składzie dopiero w spotkaniu z Japonią. Carlos Bacca, czyli ten o którym mówiło się, że zastąpi Falcao, jeszcze nie zagrał ani minuty na tym mundialu. Teo Gutierrez, taki trochę pistolet bez amunicji, o dziwo wystąpił dwukrotnie od początku w meczach z Grecją i Wybrzeżem Kości Słoniowej i to on zdaje się być pierwszym wyborem na szpicy. Problem jest taki, że Pekerman po tym jak kontuzji dostał Falcao przeszedł na ustawienie 4-2-3-1 z 4-4-2. To bogactwo w ofensywie trochę się marnuje, jednak trzeba pamiętać, że najważniejsze jest dobro zespołu.

James Rodriguez - jak daleko jest w stanie poprowadzić Kolumbię?
Z Japonią Pekerman zdecydował się na ustawienie 4-1-4-1, wyjątkowo ofensywne, gdzie na prawej stronie hasał Jackson, a po lewej Cuadrado. James Rodriguez, najlepszy obok Robbena i Messiego piłkarz tego turnieju, rozpoczął ten mecz na ławce. Wszedł w drugiej połowie i w krótkim odstępie czasu zdobył gola i zanotował dwie asysty. James, jako nr 10, nie trzyma się sztywno swojej pozycji. W zwycięstwach przeciwko Wybrzeżu Kości Słoniowej i Grecji cofał się do linii pomocy i kierował grą z głębi. Często wykorzystywał dłuższe podanie jako jedną z opcji do przyspieszenia rozegrania. W meczu ze „Słoniami” o dziwo zdobył gola głową, wygrywając pojedynek w powietrzu z Drogbą. Kilka minut później przyczynił się do strzelania przez zespół drugiej bramki, odbierając piłkę na połowie rywala. „Niesamowite jest jak James się rozwinął” – Jackson Martinez nie mógł nachwalić się swojego kolegi. Warto wspomnieć, że rozgrywający „Los Cafeteros” podczas mundialu skończy dopiero 23 lata. Carlos Valderrama – były znakomity zawodnik Kolumbii – widzi w Jamesie swojego następcę w roli „10” na długie lata. Ten chłopak ma wszystko.

Kolumbia nie gra specjalnie innowacyjnej piłki, ich styl opiera się na kontratakach i dosyć głębokim bronieniu. Ważne jest jednak, że w tym co robią są szalenie skuteczni, a dodatkowo całość wygląda atrakcyjnie. Ze względu na dosyć wolną linię obrony poniekąd skazani są na reaktywną grę, defensywa poprzez głębsze cofnięcie mniej bazuje na własnej szybkości, a bardziej na mądrym ustawieniu. Być może, gdyby obrońcy byli trochę zwrotniejsi moglibyśmy poważniej mówić o Kolumbijczykach jako faworytach, kto wie, może nawet do tytułu. W starciach z Urugwajem, czy w dalszej fazie z Brazylia lub Chile nie są bez szans. Sorry Brazylio, ale to Kolumbia w tej chwili jest najlepszym zespołem w żółtych koszulkach.