niedziela, 20 lipca 2014

Dylematy moralne Kawalerzystów

Wiggins czy Love? A może obaj od nowego sezonu wylądują w Cleveland?
LeBron James od kilku dni ponownie znajduje się w Cleveland, a już rozdaje karty. Do zespołu dołączyli jego ex-koledzy z Miami – Mike Miller, James Jones, za chwilę pewnie Ray Allen, ale głównym życzeniem/ żądaniem Króla jest sprowadzenie Kevina Love’a. Tylko jakim kosztem.

Wiemy, że nie ma innej opcji - na teraz - niż włączenie w transakcję Andrew Wigginsa – numer 1 tegorocznego draftu. W tym momencie czego nie zrobią Cavs, będą stratni.

Wiemy, że Andrew Wiggins to ogromny talent, bez wątpienia zawodnik, który w przeciągu – powiedzmy – 5/7 lat ma szansę by wskoczyć do top 5 graczy NBA. Wiemy, że ma potencjał na bycie jednym z lepszych obrońców na parkietach, a już przejawia ogromne możliwości w tym aspekcie. Jest to punkt bardzo ważny, w końcu potencjalne duo Irving – Love byłoby defensywną tragikomedią. Zatuszowanie nieumiejętności jednego z tych zawodników nie jest ogromną sztuką, natomiast tak słaba dwójka w obronie byłaby już sporym balastem. Wiemy także, że pod okiem LeBrona, Wiggins miałby szansę przyspieszonego rozwoju, lecz odbijając piłeczkę mógłby ciężaru gry z Jamesem nie unieść. Wiemy także, że LeBron tego czasu specjalnie nie ma. On za wszelką cenę chce wygrywać kolejne tytuły. Tu i teraz. A sprawdzenie, czy Wiggins przyjmie się do NBA jest z pewnością czasochłonne. Niestety, obie kwestie się wykluczają, wygrywanie natychmiast tytułów przez LeBrona nie idzie specjalnie w parze z rozwojem talentu potencjalnego all – stara. Przebąkuje się o tym, by poczekać na Love’a do lutego – wtedy można by było sprawdzić Wigginsa i postawić Timberwolves pod ścianą. Problemem w tej sytuacji byłaby kwestia zgrania Love’a z kolegami, acz Cavs mogliby pozostać z Wigginsem. Jest tutaj sporo ryzyka, w końcu, do walki mogłyby włączyć się inne organizacje, lecz cena za Love’a teoretycznie by spadła..

Co gorsza, dla Cavs za rok z ich wielkiego trio Irving – James – Love może ostać jedynie ten pierwszy. Tak więc oddanie Wigginsa będzie ogromnym ryzykiem, jednak to samo można powiedzieć o pozostawieniu go. Najlepszym, acz utopijnym i nierealnym scenariuszem byłoby oddanie kogokolwiek innego, może z wyjątkiem Irvinga lub wyciągnięcie Love’a za rok, za darmo, gdy będzie – po prostu – wolnym agentem. Lecz to już nie leży w interesie Timberwolves.  

Z drugiej strony dlaczego trio Love – James – Irving miałoby się rozpaść. Gdyby doszło do scenariusza połączenia tych zawodników spokojnie byliby postrzegani jako faworyci konferencji wschodniej. Przynajmniej. Dodatkowo, Love to już w tej chwili top 7-10 ligi. W jego wypadku nie trzeba czekać na potencjalny rozwój, a Cavs dostają gracza niemal całkowicie rozwiniętego, wchodzącego w swój prime time. I tutaj jest główny dylemat – stawiać na natychmiastowy sukces bez gwarancji pokrycia, czy też zabezpieczyć się na przyszłość. Problem jest jeszcze taki, że większość decyzji podejmuje LeBron. I jak ładnie by on nie pisał o swoim rodzinnym stanie to na pierwszym miejscu postawi on swoją osobę, a nie interes klubu. Cena za Love’a jest ogromna – w końcu został mu tylko rok kontraktu, a jego pozostanie będzie zależeć od wyników Cavs. A w zasadzie od decyzji LeBrona (ten, moim zdaniem, nadal będzie w Cleveland). Jeżeli ten zostanie na rok kolejny to i sam Love podejmie taką decyzje. Jeżeli James się wykruszy to i Love odejdzie, który specjalnego związku z Cleveland nie ma.  Dodatkowo ryzyko z obecnym graczem Minnesoty jest takie, że ten nigdy nie grał w playoffach. Nie można mieć do niego o to wielkich pretensji (czy można?), w końcu Timberwolves popełnili sporo błędów przy budowie zespołu, a napakowana do granic możliwości konferencja zachodnia zadania nie ułatwia. Ale nie zapominajmy, że Love doświadczenia na tym etapie rozgrywek po prostu nie ma. Stąd pytanie, być może bezpodstawne, czy Love sprawdzi się w playoffach i czy w ogóle uniesie presję spoczywającą na Cavs. W końcu od powrotu Króla są na świecznikach i gra tam będzie znacznie trudniejsza niż w znajdującej się nieco na uboczu Minnesocie.

Statystyki Love’a znacznie działają na jego korzyść, w końcu, w zeszłym sezonie zdobył 2010 punktów, zaliczył 963 zbiórki i zanotował 341 asyst. Grono zawodników, którzy mieli ponad 2000 punktów, 950 zbiórek i więcej niż 300 asyst jest niewielkie. Wszak tylko 8 zawodników w historii – z tym, że niektórzy kilkukrotnie np. Kareem Abdul- Jabbar zaliczył taki wynik sześciokrotnie – może poszczycić się tym osiągnięciem. Ostatnim graczem, któremu się to udało był nie kto inny jak Tim Duncan w sezonie 2001/02.

Jest jeszcze jedna kwestia. Co się stanie jeżeli Wiggins nie rozwinie się tak jak jest przewidywane? Kevin Love to w końcu pewniak (no, prawie), już teraz, w tym momencie, gdy LBJ nie ma czasu na czekanie. Pozostając jednak w sferze gdybania, co jeżeli talent Wigginsa, pod skrzydłami LeBrona, eksploduje. Powracając nieco na ziemię, nie wydarzy się to – zapewne - w ciągu, co najmniej, najbliższych 3-4 lat, lecz już teraz może być wartościowym wzmocnieniem. 

Też pamiętajmy, że w Kawalerzyści mają masę zawodników młodych, którzy w NBA nie osiągnęli nawet okresu dojrzewania. Ktoś, nawet troszeczkę, bardziej doświadczony by się im przydał. Z tej perspektywy Cleveland powinno przygarnąć Love’a. Nawet za Wigginsa. Potrzebują sukcesu już teraz. Już teraz muszą dać sygnał, że są w stanie walczyć o najwyższe cele. A do tego potrzebny jest im Love, który z miejsca sprawi, że Cavs będą postrzegani jako contender. W tym wypadku działa zasada wszystko albo nic, nie ma półśrodków.

Mimo wszystko, wolałbym mieć w składzie Love’a, ale przewrotnie mówiąc wybrałbym Wigginsa. W nielogicznych wyborach próżno doszukiwać się logiki.

piątek, 18 lipca 2014

Powrót Króla

Ile jest w stanie dać Cavs LBJ?
Jest taki zawodnik w elitarnej lidze NBA, który momentalnie sprawia, że drużyna postrzegana jako drugorzędna z miejsca staje się faworytem do tytułu, przynajmniej swojej konferencji. Mowa oczywiście o LeBronie Jamesie, którego talenty ponownie zawitały do Cleveland.

Może to dobrze, że LeBron zdecydował się na powrót do Cleveland? Może to dobrze, że ponownie trafił do miejsca, które sam nazywa swoim domem. Wszystko w tej okolicy wygląda inaczej, lepiej, a całość oglądana przez różowe okulary sprawia wrażenie swego rodzaju utopii. Sama narracja wokół przenosin Jamesa do Cleveland zdaje się być nieco romantyczna, w końcu najlepszy koszykarz świata wraca do rodzinnych okolic, by dać upragniony tytuł miejscu, które nosi w sercu. Miejscu, które porażkę ma zapisaną głęboko w DNA, wręcz wypisaną na twarzy. Oczywiście, to spostrzeżenie jest nieco naciągane, by nie powiedzieć błędne. Jego powrót to pragmatyczna decyzja, w której kierował się głównie rozumem. Stwierdził, że szansę na pierścień mistrzowski większe będzie miał w barwach Kawalerzystów niż przy słonecznych plażach Miami. Swoją drogą interesujące jest, że serce i emocje LeBronowi podpowiadały to samo co rozum. Czyli powrót do stanu Ohio, gdzie ma pomóc w rozwojowi – kto wie – może dynastii, wielkiego trio, z młodszymi kolegami – Irvingiem, Wigginsem / Lovem. Prawdziwym wyzwaniem będzie budowa drużyny wokół LeBrona, ze składem młodym i nieprzetestowanym, dla trenerskiego nowicjusza na ziemiach NBA – Davida Blatta. Posiadanie Jamesa w zespole to na pewno błogosławieństwo, wszak każdy trener chciałby mieć do dyspozycji takiego kalibru zawodnika. Jednak jest to także przekleństwo, czas w tym wypadku będzie towarem deficytowym. A przecież jest to składnik niezbędny przy budowie potężnej drużyny jaką za chwilę mają być Cavs. Dla niego samego, czas też nie jest sprzymierzeńcem, w końcu jeżeli chce gonić osiągnięcia najlepszych musi wygrywać ligę kiedy tylko można.

A może on już zaprzestał pościgu, a celem nadrzędnym jest zapewnienie mistrzostwa stanowi, w którym posucha na jakimkolwiek polu trwa od 50 lat? Swego rodzaju zasłoną dymną jest także decyzja o dwuletnim kontrakcie, która zawsze pozostawia uchylone drzwi przy kolejnym, potencjalnym wyborze klubu. Tyle tylko, że po tych wszystkich miłych słowach, które napisał w liście do fanów, opuszczenie domu będzie jeszcze trudniejsze niż za pierwszym razem. A może to tylko gra, dzięki której miałby otrzymać w kolejnych latach jeszcze większe pieniądze. Może LeBron faktycznie chce zestarzeć się sportowo w stanie Ohio. Przecież wrócił z tym co sobie zamierzył podczas pobytu na Florzydzie, czyli pierścieniem mistrzowskim. Zyskał tak znacznie więcej niż tylko same tytuły – zdobył bardzo cenne doświadczenie grając u boku dwóch gwiazd, a zarazem przyjaciół. Rozpoczął dorosłe – dojrzałe – życie, z rodziną na głowie. Pracował u boku dobrego trenera i całego sztabu szkoleniowego, który odkrył w nim nowe pokłady umiejętności. Spoglądał od wewnątrz jak budować drużynę mistrzowską obserwując zagrywki Pata Rileya. Pobyt na Florydzie na pewno był udany i wcześniejsza decyzja – mimo braku racjonalności przy sposobie jej wygłaszania – okazała się trafna.

A może to właśnie źle, że LeBron nie pozostał w Miami? Może to źle, że nie spróbował raz jeszcze powalczyć o mistrzostwo w barwach Heat. No właśnie, LeBron niby zdobył to co chciał, ale dwa pierścienie w ciągu czterech lat to wynik dobry? Przeciętny/ umiarkowany/ by nie powiedzieć słaby? Niepotrzebne skreślić. Patrząc realnie na klarowne możliwości drużyny w ciągu jego pobytu to, moim zdaniem, rezultat przyzwoity. Wycisnął prawie tyle ile można było, bo spoglądając wstecz na możliwości Heat w sezonie pierwszym z LeBronem, czy ostatnim, to jasno trzeba powiedzieć, że tam mistrzostwo było wręcz nierealne. Nawet z najlepszym koszykarzem na świecie. Tylko, czy jego odejście nie było zbyt pochopne? W końcu nawet w Miami nie spodziewali się, że James faktycznie zdecyduje się na tak szybką ucieczkę. Może Heat zasługiwali na ostatnie tango, ostatni zryw, w którym wielkie trio otoczone mocnymi zadaniowcami spróbowałoby wspólnie powalczyć o finał NBA i zwycięstwo w tymże finale. A może LeBron zaniepokojony starzeniem się swoich kolegów po prostu musiał odejść jak najszybciej z Miami. Może po prostu wiedział jakie są braki drużyny i wiedział, że sam nijak nie będzie potrafił ich zniwelować. Może gdyby głęboko wierzył, że jest w stanie z Miami podobijać ligę dalej został by tam przynajmniej kolejny rok.

A może LeBron onieśmielony siłą zespołowości San Antonio Spurs w ostatnich finałach stwierdził, że w Heat nigdy nie osiągnie podobnej perfekcji? Może to właśnie zupełnie naturalne, że wielkie indywidualności, lecz tylko pojedyncze jednostki, w starciu z wielkimi zespołami są na straconej pozycji. W San Antonio wszystko funkcjonowało, a James wpatrzony w swoich rywali może zapragnął by jego zespół osiągnął podobną kwintesencję i kunszt. Albo uznał, że wbrew wcześniej postawionej przeze mnie tezy o niemocy indywidualności, zapragnął ją po prostu obalić. Pokazać, że z odpowiednimi pionkami wokół siebie będzie w stanie wygrać tytuł NBA niezależnie od poziomu przeciwnej drużyny.

A może Bóg po prostu kocha Cleveland? W ten sposób dał im, być może, ostatnią szansę na budowę potęgi. Spójrzmy na to także w ten sposób, trzy wygrane loterie draftu w ciągu czterech lat, teraz powrót LeBrona, wcześniej problemy ze zdrowiem Wade’a. Przecież gdyby Wade grał na poziomie, powiedzmy, sprzed 2 lat o powrocie LeBrona nie mogłoby być mowy. Wtedy, być może, świętowali by trzeci tytuł z rzędu. W końcu nieustające problemy ze zdrowiem ikony Miami to jeden z głównych powodów dołku tejże drużyny. Dodatkowo postawa całej ekipy z wyjątkiem Jamesa w finałach z San Antonio nie mogła napawać optymizmem króla. Widział zespół słaby, niepewny, niezdolny do podjęcia walki. A przecież gdyby tego oczekiwał to nie musiałby ruszać się z Cleveland w 2010 roku. Być może także, gdyby nie bezsensowna amnestia, wartościowego, koleżki Jamesa – Mike’a Millera to Heat, a zarazem James byliby w innym miejscu. W tym wypadku jedna decyzja, jeden zły, a dla drugich dobry wybór decyduje o losie poszczególnych zawodników.

A może po prostu tak miało być. Może te wszystkie, szczęśliwe by nazwać rzecz po imieniu, zbiegi okoliczności sprawiły, że wszystkie drogi LeBrona prowadzą właśnie do Cleveland. Do miejsca przygnębiającego swoją naturą, wreszcie by nie rzec dekadenckiego – miejsca które rozkochał w sobie LeBron James. Tak bardzo, że zdecydował się tam wrócić. Bóg jeden i on sam wie tylko dlaczego.

niedziela, 13 lipca 2014

Finał, Morfeusz i Klinsmann

Czy tylko mi się wydaje,
że za chwilę gramy finał mistrzostw świata?
Scena rozgrywa się tuż przed finałem mundialu w Brazylii, gdzie Amerykanie mają się zmierzyć z Niemcami. W zakamarkach Maracany Juergen Klinsmann przygotowuje swoich żołnierzy na bitwę o nieśmiertelność.

- (…)O say, does that star-spangled banner yet wave
O'er the land of the free and the home of the brave?  – cała drużyna razem, jeszcze w szatni, odśpiewała hymn. 

Nastrój był nad wyraz bojowy, pośród zespołu widać było jedność na której zbudowany został sukces podczas brazylijskiego czempionatu.

Soccer za chwilę ma zatryumfować. Juergen Klinsmann nerwowo przebiera nogami, by w końcu ostatecznie zebrać myśli, wstać i zakomunikować kilka ostatnich żołnierskich słów. Ma posłuch w szatni, widać to przy każdych jego ruchach, gestach i czynach. Po przemyśleniu, wypluł gumę i z typowym amerykańskim akcentem rozpoczął ostateczne przemówienie.

- Zanim wyjdziemy chcę powiedzieć kilka słów. Chciałbym wam przede wszystkim podziękować  – pierwsze słowa szkoleniowiec wypowiedział spokojnie, jednak wystarczająco pewnie by wzbudzić szacunek drużyny – Wszyscy stanowicie o sile zespołu, nawet ty Nick – wskazał na trzeciego bramkarza drużyny Nicka Rimando. Gdzieniegdzie można było usłyszeć nieśmiały śmiech.  

– Jesteście o krok od sprawienia największej sensacji w historii mistrzostw. Tak jak obiecywałem soccer prędzej czy później zatryumfuje, a Ameryka nie będzie miała już sportu drużynowego którego nie rozumie i w którym nie jest najlepsza. 

- Za kilka minut wyjdziecie na Maracanę i tylko Niemcy stoją Nam na drodze do sukcesu – Klinsmann wyraźnie podkreślił słowo ‘nam’, dając do zrozumienia, że zapomina o swoich niemieckich korzeniach – Jesteście wielcy. Po gwoździu wbitym przez Portugalczyków w ostatniej minucie podnieśliście się. Zajęło wam to chwilę, przegraliśmy wprawdzie kolejny mecz z Niemcami, ale już w fazie pucharowej zaczęliśmy swój zwycięski marsz – w tym momencie Klinsmann podszedł do Tima Howarda i przytulił do siebie jego łysą głowę – Ten człowiek! – znacznie podnosząc ton – wybronił nam awans z Belgią. Najpierw w podstawowym czasie, a potem w karnych popisywał się fantastycznymi obronami. Tego dnia zatrzymał by pewnie i Niemców Brazylijczykom. Ale, ale, ale. Ten mecz był naszym Rubikonem. Gdy wydawało się, że przegramy (było już 2 – 0 dla Belgii) pierw Green dał nam gola kontaktowego, a potem Clint po wspaniałym rzucie wolnym podarował nam remis. Ach, cóż to była za finezja.  Jones przebiega nad piłką, Bradley podaje do Yedlina, ten podcinką zagrywa do Clinta. – rozpływał się nad golem Klinsmann.

- Czasami budzę się w nocy z krzykiem i zastanawiam się co by było gdybyś tego nie trafił, jak Wondo w ostatniej minucie tego samego meczu – w tym momencie cała drużyna niepewnie spojrzała na Wondolowskiego – Ale dałeś radę. Potem Tim wyciągnął nas w karnych. Belgia była już sparaliżowana naszą siłą.

- Po prostu wykonuje swoją robotę trenerze – uśmiechnął się pod nosem Howard – W Evertonie wszystkiego się nauczyłem.

Połowa drużyny na słowa o Evertonie nie wiedziała jak zareagować. Spora część zespołu po prostu nie wiedziała co to jest.

- Świetnie – burknął Klinsmann – Ten mecz nas podbudował, zbudował nasze morale, patrzcie nawet Chris przełamał się z Argentyną! – cały zespół już się nie powstrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem.

- Piłka przypadkiem odbiła mu się od pleców – z lekką pogardą zaatakował Wondolowskiego Bradley, który w tym spotkaniu zanotował asystę przy golu.

- Tak chciałem! – z oburzeniem wypalił Wondolowski .

- Prasa się rozpisuje, Chris!  - Fabian Johnson skacząc w miejscu, żwawo wypluwał kolejne słowa -  ‘Plecy Boga’ piszą. Trafiłeś nawet na okładkę ‘Sports Illustrated’, przez chwile zaprzestano rozmów o decyzji LeBrona.

- Timmmyyyyyhhhh! – gdzieś z tyłu szatni Graham Zusi wykrzykiwał imię bohatera swojej reprezentacji. Powoli dochodziło do niego co się dzieje i o czym rozmawia drużyna.

- Cisza – ze spokojem w głosie Klinsmann przejął dyskusję. Nie musiał dwa razy powtarzać – Styl się nie liczy. Najważniejsze, że awansowaliśmy. Co z tego, że z przypadkowego gola. Wondolowski nie skomentował tych słów, jedynie głośno parsknął.

- Musimy zagrać dziś tak jak z Holandią – wypalił Cameron, jeden z najpewniejszych obrońców turnieju – Po prostu na 0 z tyłu. Wtedy Timmy jak zawsze wybroni nam karne.

- Tak, oczywiście – zaśmiał się Klinsmann – Widzieliście minę van Gaala, tuż przed końcem dogrywki? Był taki pewny siebie. Myślał, że wejściem Krula nas przestraszy. Ten wszystko przepuścił, tego dnia nie złapał by nawet taksówki przed Madison Square Garden. Cała szatnia ponownie wybuchła śmiechem, dużo było w tym litości, lecz z żartów bossa śmiać się po prostu trzeba.

Do rozpoczęcia meczu pozostało kilka niewinnych minut. Wtem wstał kapitan, Clint Dempsey i powiedział:  
- Trenerze, to był zaszczyt z tobą pracować. Nie było by nas tutaj gdyby nie ty.

- Dokładnie, dziękujemy bossie – przytaknął mu Tim Howard – Ty sprawiłeś, że to było realne. Pod twoim okiem nawet Chris się przełamał – rozchodzące się pomruki śmiechu znowu dało się usłyszeć po sali – Jesteś prawdziwym bohaterem!

Klinsmann wyraźnie wzruszony zaczął wykrzykiwać:

- USA! USA! USA! – cała drużyna po kolei zaczęła się przyłączać. Tumult był niesamowity, Klinsmann wiedział, że nie mogą tego przegrać. Oczami wyobraźni widział już siebie w przyszłości. Wręczenie trofeum, miliony witające drużynę na lotnisku, obiad z prezydentem.

- Timmmmyyyyhhh! – nawet wrzaski Zusiego nie przerwały jego marzeń.

Wtem zobaczył światło.

- Kochanie, wstawaj, już 9! Przygotowałam ci meliskę. Taką jak lubisz! – Ciepły miękki głos roznosił się w głowie Klinsmanna.

- Co takiego? – wyburczał pod nosem – Za chwilę gramy finał, zejdź mi z drogi kobieto!

- USA! USA! USA! – drużyna dalej śpiewała.

- Spokojnie, kochanie. Wszystko będzie dobrze, to tylko sen – kobiecy głos tymczasowo nie dawał Klinsmannowi ukojenia.

- Ale ja nie chcę! – Klinsmann otworzył oczy. Sypialnia. Los Angeles, California. Obok leżała jego żona, lekko przerażona, acz przyzwyczajona do codziennych majaków.

- Wszystko będzie dobrze, Juergen – głos żony dodawał Klinsmannowi spokoju – Jestem przy tobie.

- Ale… - ze smutkiem powiedział.

- Co takiego, kochanie?            

- ...to wszystko było takie prawdziwe…

czwartek, 10 lipca 2014

Mundialowo #14: Bohater trzeciego planu

Alejandro Sabella - idealnie pasuje do stwierdzenia,
że w futbolu nikt nigdy nie mówi ci "dziękuje"
Mówi niewiele. Przypomina głównego bohatera z „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”. Kręci się ze zgoła przerażoną miną przy linii bocznej podczas każdego meczu. Nawet gdy się cieszy lub śmieje wygląda na smutnego. Podobno szatnią rządzi Messi, a sam ma w niej niewiele do powiedzenia. Właśnie doprowadził Argentynę do pierwszego finału mundialu od 24 lat. Alejandro Sabella, bo o nim mowa, w cieniu kroczy po swoje. Zupełnie z dala od jakiegokolwiek zgiełku.

Co złe w Argentynie to wina szkoleniowca. Przekonał się na początku mundialu o tym Sabella, któremu obrywa się, zresztą do tej pory, za pragmatyczne myślenie i mało porywający styl gry prowadzonej drużyny. Te głosy powoli cichną, głównie ze względu na sukces jakim jest finał, lecz argentyński trener wciąż do siebie nie przekonuje. Z potencjałem jakim dysponuje w ofensywie nie stara się za wszelką cenę atakować, a myśli przede wszystkim o defensywie. Podstawowym celem jest uniknięcie porażki i to przynosi zamierzony skutek.

W Argentynie toczy się odwieczna walka między dwoma szkołami trenerskimi – myślą europejską nastawioną bardziej na taktykę i la nuestrą („naszym stylem”). Po każdych nieudanych mistrzostwach świata głosy odnośnie słuszności którejś z nich wracają ze zdwojoną siłą. I oczywiście, wypowiadane słowa są skrajne i populistyczne. Jeżeli mielibyśmy przypisać któryś ze stylów do obecnej Argentyny jasną rzeczą byłoby postawienie na ten stereotypowy europejski. Sabella sam nie do końca się z tym zgadza, on chciał by jego drużyna posiadała swój typowy, unikatowy, taki z którym kojarzyć się będzie obecna drużyna „Albicelestes”. Stwierdzenie, że Argentyna takowy posiadła byłoby przesadą. Ci są po prostu znakomicie – wbrew pozorom – poukładani z tyłu, posiadają prawdopodobnie najlepszego piłkarza świata, a na pozostałych pozycjach posiadają zawodników gotowych poświęcić się za kraj, vide Javier Mascherano. Sabella więc wielkim reformatorem nie jest, ale już przed mundialem pisano, że ten wie niemal wszystko o taktyce. Jest chwalony także przez swoich podopiecznych za umiejętność słuchania. Ci publicznie opowiadali, że Sabella – jak mało kto – jest otwarty na wszelkie propozycje i sam zachęcał ich do dialogu.

Bohater mojego rozważania zawsze pozostaje smutny. Spójrzcie, że nawet po wygranych karnych z Holandią nie cieszył się jakoś wyraziście, a szybko pomknął w stronę szatni. W niedziele ma szansę zostać mistrzem świata. Wybiegając w przyszłość być może zostanie najmniej charyzmatycznym trenerem który dokonał tego w historii.

Z góry skazany jest na prywatną klęskę, choć wiedział na co się pisze. Nawet jeżeli wygra pozostanie w cieniu, choć jego wkład w drużynę jest nieoceniony. A jeżeli przegra wina spadnie na niego. I stanowisko, które obecnie zajmuje pójdzie pewnie w czyjeś inne ręce. Dodatkowo, Argentyńczycy znów rozpętają burzliwą dyskusję na temat słuszności stylów, stawiając na własną – la nuestrę.

środa, 9 lipca 2014

Mundialowo #13: Gdyby miało nie być jutra

Przejazd Niemców po łzach Brazylijczyków
Ciężko w jakikolwiek sposób racjonalizować porażkę 7-1. Gdy dojdziemy do wniosku, że David Luiz był winny utracie co najmniej trzech goli, Marcelo kolejnych trzech, że Brazylia grała z kraterem w środku pola, a zamiast Freda równie dobrze można by było położyć koszulkę kontuzjowanego Neymara stwierdzimy, że tak słabej reprezentacji „Canarinhos” nie widzieliśmy od co najmniej dwudziestu lat.

Napisałem sobie w zeszycie dzień przed meczem, że te mistrzostwa potrzebują swojego ikonicznego momentu. Potrzebowaliśmy pewnego ukoronowania tych wspaniałych, acz ostatnio nieco przygasłych mistrzostw. I to jakby się spełniło. Pierwszy półfinał był wprawdzie widowiskiem znakomitym tylko przez 30 minut, ale mam wrażenie, że ten mecz, za kilka lat, będziemy kojarzyć właśnie z tego mundialu. To był moment, który zapamiętamy. Pogrom Niemców nad Brazylią.

*
Zanim przejdę do pewnych rozważań na temat upokorzenia Brazylii, zacytuję fragment kawałku Małpy „Jak mam żyć”, który w sposób trafny odnosi się do sytuacji niemieckiej kadry:

I nawet gdy bitwy rezultat dziś jest korzystny
wszyscy trwajcie na posterunkach
Bo wpadnie wróg wam odebrać to co wasze
On zawsze staje u wrót, gdy się go tam nie spodziewacie

Niemcy muszą pozostać uważni, ten mecz nie może wprowadzić rozluźnienia, które po takim wyczynie jest zupełnie naturalne. Nie mogą doprowadzić do siebie myśli, że mistrzostwo jest już wygrane.

*
Widowisko trafnie podsumował Joachim Loew: „Brazylia zostawiała luki w obronie. Ale jakie luki zostawiała w pomocy.” Najdziwniejsze w tym wszystkim jest fakt, że był to półfinał mistrzostw świata, teoretycznie najważniejszej futbolowej imprezy. I w pewnym momencie zaczynasz się zastanawiać jak ta zgraja przypadkowych ludzi znalazła się aż tak daleko. Myślisz także nad tym, czy nie lepiej, dla samych Brazylijczyków, byłoby odpaść dajmy na to w 1/8 z Chile. Po karnych – taka narracja idealnie wpisałaby się dla Canarinhos. W końcu to, że Brazylia prowadzona przez Scolariego jest najsłabsza od wielu, wielu lat wiedzieliśmy i z każdym kolejnym momentem zastanawialiśmy się tylko jak bardzo. Jak głęboko można wsadzić kijek w to mrowisko. Jako fan historii alternatywnych – piłkarskiej fikcji – myślę co by było gdyby, dajmy na to pierwszy mecz zakończył się porażką Brazylii. Nie ma karnego na Fredzie, a gol strzelony przez Chorwatów, zresztą słusznie, zostaje uznany. Po drugim meczu Canarinhos mają punkt i do miejsca premiowanego awansem tracą trzy oczka. Ich zwycięstwo w końcowym mecz, z Kamerunem, nic nie daje – w końcu Meksyk i Chorwacja awansowaliby z grupy. Taki scenariusz był możliwy. I tu także rozmyślam czy takie rozwiązanie – z perspektywy czasu – nie byłoby lepsze. Oczywiście, wpływ na to jest zerowy, ale ciekawi mnie którą opcję wybrałby zwykły Brazylijczyk. W końcu trzecie miejsce dla Brazylii się nie liczy. Też co innego byłoby gdyby Kanarki odpadły po zaciętym boju, niestrzelonym karnym, czy wpadce sędziego. Wychodzę z założenia, że każda drużyna ma swoją, przynajmniej jedną, szansę w każdym meczu. Ale tu tego nie było. Nie było ani grama rywalizacji na wyrównanym poziomie. Cholera, to w końcu był półfinał mistrzostw świata, wymagamy i oczekujemy, by były tam cztery – czysto teoretycznie – najlepsze drużyny globu. A tutaj nic, zero, otrzymaliśmy pustkę i czystą kartkę.

Brazylijczycy zagrali jakby miało nie być jutra. I po tym co pokazali, upokorzeniu jakie przynieśli, lepiej by dla nich było, gdyby faktycznie – jutra miało nie być.

wtorek, 1 lipca 2014

Mundialowo #12: Ból głowy Loewa

Andre Schurrle, jeden z bohaterów Niemców, po strzelonym golu
Gole potrafią popsuć widowisko – pomyślałem sobie, gdy Andre Schurrle, kilka sekund po rozpoczęciu dogrywki, wpakował piłkę do siatki Algierii. Do tej pory widzieliśmy perfekcyjny mecz, thriller, który niemal od początku trzymał w napięciu. Działo się tak głównie dlatego, że momentami dopuszczaliśmy do siebie myśl, że ta słabsza Algieria może faktycznie wyeliminować Niemców. Bo skoro ciągle jest 0-0, to jeden przypadkowy strzał, jeden błąd, czy jedna indywidualna akcja może przesądzić o wyniku na korzyść „Lisów pustyni”.

Niewiele brakowało, a Niemcy faktycznie pożegnaliby się z turniejem. To oni wprawdzie dominowali i byli niezmiernie blisko strzelenia gola w regulaminowym czasie, ale w bramce Algierczyków stał niezawodny Morfeusz, szerzej znany jako M’Bolhi. „Lisy pustyni”  odgryzali się agresywnymi kontrami. Rzucali także długie piłki za wysoko ustawioną linię obrony Niemców i gdyby nie doskonała gra na przedpolu Manuela Neuera to być może wykorzystaliby któreś z takich podań.

To jest swego rodzaju fenomen – chwalimy bramkarza Niemców, a ten praktycznie miał na linii bramkowej szczyptę roboty. Wybronił niewiele strzałów, bo niewiele takich było. Jednak to co pokazał poza polem karnym, być może, zadecydowało o wyniku tego spotkania. Asekurował, wychodził, wybijał – nowoczesna sztuka bronienia. Neuer był blisko kompromitacji, gdy na początku meczu nie zdążył bezpośrednio do piłki daleko za polem karnym, lecz ostatecznie sytuację uratował wślizgiem przy linii bocznej.
"Heat mapa" Manuela Neuera, zwróćcie uwagę jak wysoko grał bramkarz Niemców
Tak więc, dosyć niespodziewanie to bramkarz u Niemców jest bohaterem starcia, które miało być spacerkiem. Niemcy balansowali na cienkiej linie, bardzo ryzykowali w starciu z drużyną, która jak udowodniła potrafi być niesamowicie zdradliwa. Nie tak powinno być. Die Mannschaft miał pewnie wykonać kolejny krok ku mistrzostwu świata. Tak na dobrą sprawę, postawa niemieckiej reprezentacji przynosi więcej bolączek i pytań niż odpowiedzi.

Philipp Lahm, zdaje się, powinien zacząć kolejny mecz na prawej obronie. Nie tylko nawet w wyniku kontuzji Shkodrana Mustafiego, ale po prostu na bokach defensywy jest spory problem. Algierczycy znacznie uwypuklili te mankamenty, atakując głównie, właśnie prawą stroną. Za późno jest chyba na wprowadzenie do składu Erica Durma, czy Kevina Grosskreutza, bo skoro Loew nie zaufał im w meczu z Algierią, ciężko przypuszczać, by dał im szansę w starciu z Francją. Zaskakujące jest to o tyle, że obaj mieli w miarę dobry sezon. Swego rodzaju zagadkę stanowi, dlaczego któryś z nich nie dostanie szansy gry, skoro na bokach obrony jest ewidentnie problem nieurodzaju. Joachim Loew ponownie zaskoczył, gdy od początku zagrał Mustafi. W końcu ten facet został dowołany dopiero w trybie awaryjnym, a nagle stał się pierwszym zmiennikiem w obronie.

Niemcy wprawdzie kontrolowali posiadanie piłki (67%), ale to trochę zniekształca obraz ich gry. Zbyt często tracili piłkę w środkowej strefie, co prowadziło do groźnych kontr Algierczyków. Swoją drogą dawno nie widziałem tak niechlujnej reprezentacji Niemiec. Tutaj jest znaczny margines do poprawy. W ataku także nie jest najlepiej. Pretensji nie można mieć do Tomka Mullera, może z wyjątkiem skuteczności. Andre Schurrle także po wejściu znacznie rozruszał ofensywę Niemców. Mesut Ozil i Mario Goetze – to dwaj zawodnicy, co do których postawy można mieć największe zastrzeżenia. Ten pierwszy wprawdzie strzelił gola, ale jego występ był nad wyraz cichy i niestabilny. Goetze szybko z murawą się pożegnał - już po pierwszej połowie został zmieniony. Wszystkie podania dogrywał do boku lub do tyłu. Zaledwie trzy razy próbował zagrać do przodu, raz nawet wyszło mu celnie.

„Chcielibyście żebyśmy grali pięknie i odpadli?” – grzmiał po meczu Per Mertesacker do dziennikarz. Ci jakby zdziwieni byli, że Algieria postawiła jakikolwiek opór. „Nie wiem czego ode mnie chcecie. Myślicie, że drużyny Myszki Miki są zaangażowane w 1/8? Jedyne co się liczy to awans.” – kontynuował zawodnik Arsenalu.

Ten mecz miał wszystko – dramaturgię, łzy, ulgę, emocję, czy gniew. Algierczycy, po głębszym zastanowieniu dojdą do wniosku, że byli naprawdę blisko wyeliminowania Niemców. Ci wprawdzie przedłużyli szansę na tytuł, ale z taką postawą i grą ciężko będzie im pokonać Francuzów.