W dwudziesto dwu letniej historii Premier League nie było nigdy tak niespodziewanego mistrza jakim ma szanse zostać drużyna Liverpoolu. Można się spierać, czy wydarzyło się coś dziwniejszego niż wybuch formy drużyny Brendana Rodgersa w tym sezonie, a wszystkie resztki logiki, które gdzieś pozostały, podpowiadają, że nie. Nigdy. Liverpool może objawić się jako najbardziej zaskakujący tryumfator ligi, do dna przesiąkniętej pieniędzmi.
Blackburn Rovers z sezonu 94/95, być może przedstawia się
jako mistrz, który ugrał na nosie większym i potężniejszym klubom, a w zasadzie
jednemu Manchesterowi United. I to poniekąd jest prawda, jednak rozkładając ich
sukces na czynniki pierwsze, możemy dostrzec, że ekipa z Ewood Park wydała ja
na tamte czasy spore pieniądze, a ich menedżer – Kenny Dalglish postawił za cel
sobie właśnie mistrzostwo. Porównania więc, do obecnego Liverpoolu nie mają
większego sensu, w Blackburn wszystko było wkalkulowane. Przyrównując
teraźniejszą ekipę „The Reds” na myśl przychodzi mi ekipa z Newcastle pod wodzą
Kevina Keegana. Swoim atrakcyjnym stylem gry, zachwycali neutralnych
obserwatorów, lecz z góry skazani byli na porażkę i tak rzeczywiście było.
Tytuł oddali na ostatniej prostej. Gdzieś z tyłu głowy siedzi fakt, sugerujący,
że nigdy nie było mistrza w Premier League, który zakończyłby poprzedni sezon
na miejscu niższym niż 3.
Seria zwycięstw Liverpoolu jednak wciąż trwa. Licznik w tej
chwili zatrzymał się na 9 zwycięstwach z rzędu, a wszystko co robi Brendan
Rodgers zamienia się w złoto. W przeciągu niecałych dwóch lat zmienił drużynę
nastawioną na porażkę, wysuszoną niepowodzeniami kolejnych menedżerów.
Początkowo jawił się jako gaduła, teoretyk, który jasno trzymał się swojej
wizji drużyny nastawionej na posiadanie piłki. Całość wyglądała nieźle, ale
brakowało rezultatów. Te przyszły po pół roku i faktycznie coś w Liverpoolu
drgnęło. Nie były to wyniki na miarę powrotu do ligi mistrzów, ale w drużynie z
Anfield widać było klarowny postęp w grze. Liverpool zakończył sezon na
przeciętnym 7 miejscu, lecz w perspektywie czasu to zadziałało na plus w
obecnych rozgrywkach. Przed ich startem ciężko było przewidywać co może się
wydarzyć, lecz strugi optymizmu raczej wokół Anfield się nie unosiły. Saga
transferowa z Luisem Suarezem zdawała się działać demotywująco na cały zespół,
lecz jak podkreśla Rodgers, dzięki temu stał się lepszym menedżerem. „Nie
przygotowujesz sobie takich scenariuszy, gdy uczestniczysz w trenerskich
kursach. Zarządzanie ludźmi odgrywa wielką robotę w tym zawodzie”.
Gdy w zasadzie niewielu kibiców Liverpoolu zdawało się
wypowiadać tradycyjne przedsezonowe słowa: „to może być nasz rok”, obecny sezon okazał się być właśnie TYM
rokiem. Ogromne zasługi ma w tym Brendan Rodgers, a szczególne pochwały należą
mu się za umiejętność reakcji i obserwacji. Odszedł od początkowej idei drużyny
pro-aktywnej, za wszelką cenę mającą dyktować warunki gry przeciwnikowi.
Wyciągnął wnioski i stworzył drużynę, która najlepsza będzie w błyskawicznych
atakach, jednak to byłoby duże uproszczenie. 4-4-2, 4-2-3-1, 3-5-2, 4-3-3,
4-1-3-2? Nie ma problemu. Gerrard jako cofnięty rozgrywający? Sterling
biegający tuż za napastnikami? Wprowadzenie Flanagana do podstawowej
jedenastki? Eksplozja formy Hendersona? To tylko nieliczne ruchy, które zastosował
menedżer „The Reds” i które przyniosły pozytywny wydźwięk. Ilość taktycznych rozwiązań
i ustawień jest ogromna, lecz wszystko funkcjonuje jak w najlepszej maszynie.
Rodgers potrafi idealnie dostosować się do okoliczności zachodzących na boisku.
Reaguje, a przede wszystkim trafia ze swoimi wyborami. Prosty przykład, w meczu
z West Hamem za Coutinho wchodzi Lucas. Wydaje się, że jest to zmiana stricte
defensywna, a przecież trzeba ratować wynik. Lucas ustawiony był wyżej niż to
zazwyczaj miało miejsce. Jednak taka roszada przyniosła fantastyczny skutek. To
Brazylijczyk podawał do Flanagana, na którym podyktowany był decydujący rzut
karny. Takich sytuacji z tego sezonu można przytoczyć jeszcze kilka.
Kolejnym atutem Rodgersa, jest wprowadzenie do klubu
mentalności zwycięzców. Liverpool sprawia wrażenie jakby był w stanie poradzić
sobie z każdą ekipą, a co ważniejsze żadnej z nich się nie boi. Już na początku
sezonu sprawiał wrażenie trenera ambitnego. „Nie rozpoczynasz ligi z myślą
zajęcia miejsca czwartego, czy trzeciego, zawsze myślisz o pierwszym.” –
zaznaczał już w listopadzie Rodgers. „Musimy patrzeć realistycznie. Byłoby to
wydarzenie bez precedensu gdybyśmy z 7 miejsca wspięli się na szczyt, lecz nikt
nie zabroni nam o to walczyć.” Po kilku miesiącach i fantastycznym początku
roku dodaje: „Wszyscy marzymy o tytule i nagle przytrafiła nam się szansa.” Od
razu jednak uspokaja: „Musimy się skupić tylko na najbliższym meczu.” Game by
game.
Mimo wszystko jeżeli Liverpool w tym sezonie nie sięgnie po
tytuł będziemy mówić mimo wszystko o swego rodzaju rozczarowaniu.
Niewykorzystanej szansie. Historia jest bezwzględna Nie będzie to klęska jak w
przypadku Manchesteru City, czy Chelsea (wbrew retoryce Mourinho brak tytułu to
będzie policzek w stronę Portugalczyka). Zaciemnianie rzeczywistości i słowa,
że mistrzostwo nie ma znaczenia są nieprawdą. Oczywiście, że ma znaczenie i
oczywiście, że może być to sukces ponad miarę. Pozostało pięć wielkich gier,
przede wszystkim z dwoma bezpośrednimi konkurentami na Anfield, lecz
niezależnie od końcowego wyniku Brendan Rodgers wykonał kapitalną robotę i nikt
nie powinien traktować tego sezonu jako porażkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz