czwartek, 10 kwietnia 2014

Diabeł z pudełka


W dwudziesto dwu letniej historii Premier League nie było nigdy tak niespodziewanego mistrza jakim ma szanse zostać drużyna Liverpoolu. Można się spierać, czy wydarzyło się coś dziwniejszego niż wybuch formy drużyny Brendana Rodgersa w tym sezonie, a wszystkie resztki logiki, które gdzieś pozostały, podpowiadają, że nie. Nigdy. Liverpool może objawić się jako najbardziej zaskakujący tryumfator ligi, do dna przesiąkniętej pieniędzmi.

Blackburn Rovers z sezonu 94/95, być może przedstawia się jako mistrz, który ugrał na nosie większym i potężniejszym klubom, a w zasadzie jednemu Manchesterowi United. I to poniekąd jest prawda, jednak rozkładając ich sukces na czynniki pierwsze, możemy dostrzec, że ekipa z Ewood Park wydała ja na tamte czasy spore pieniądze, a ich menedżer – Kenny Dalglish postawił za cel sobie właśnie mistrzostwo. Porównania więc, do obecnego Liverpoolu nie mają większego sensu, w Blackburn wszystko było wkalkulowane. Przyrównując teraźniejszą ekipę „The Reds” na myśl przychodzi mi ekipa z Newcastle pod wodzą Kevina Keegana. Swoim atrakcyjnym stylem gry, zachwycali neutralnych obserwatorów, lecz z góry skazani byli na porażkę i tak rzeczywiście było. Tytuł oddali na ostatniej prostej. Gdzieś z tyłu głowy siedzi fakt, sugerujący, że nigdy nie było mistrza w Premier League, który zakończyłby poprzedni sezon na miejscu niższym niż 3.

Seria zwycięstw Liverpoolu jednak wciąż trwa. Licznik w tej chwili zatrzymał się na 9 zwycięstwach z rzędu, a wszystko co robi Brendan Rodgers zamienia się w złoto. W przeciągu niecałych dwóch lat zmienił drużynę nastawioną na porażkę, wysuszoną niepowodzeniami kolejnych menedżerów. Początkowo jawił się jako gaduła, teoretyk, który jasno trzymał się swojej wizji drużyny nastawionej na posiadanie piłki. Całość wyglądała nieźle, ale brakowało rezultatów. Te przyszły po pół roku i faktycznie coś w Liverpoolu drgnęło. Nie były to wyniki na miarę powrotu do ligi mistrzów, ale w drużynie z Anfield widać było klarowny postęp w grze. Liverpool zakończył sezon na przeciętnym 7 miejscu, lecz w perspektywie czasu to zadziałało na plus w obecnych rozgrywkach. Przed ich startem ciężko było przewidywać co może się wydarzyć, lecz strugi optymizmu raczej wokół Anfield się nie unosiły. Saga transferowa z Luisem Suarezem zdawała się działać demotywująco na cały zespół, lecz jak podkreśla Rodgers, dzięki temu stał się lepszym menedżerem. „Nie przygotowujesz sobie takich scenariuszy, gdy uczestniczysz w trenerskich kursach. Zarządzanie ludźmi odgrywa wielką robotę w tym zawodzie”.

Gdy w zasadzie niewielu kibiców Liverpoolu zdawało się wypowiadać tradycyjne przedsezonowe słowa: „to może być nasz rok”,  obecny sezon okazał się być właśnie TYM rokiem. Ogromne zasługi ma w tym Brendan Rodgers, a szczególne pochwały należą mu się za umiejętność reakcji i obserwacji. Odszedł od początkowej idei drużyny pro-aktywnej, za wszelką cenę mającą dyktować warunki gry przeciwnikowi. Wyciągnął wnioski i stworzył drużynę, która najlepsza będzie w błyskawicznych atakach, jednak to byłoby duże uproszczenie. 4-4-2, 4-2-3-1, 3-5-2, 4-3-3, 4-1-3-2? Nie ma problemu. Gerrard jako cofnięty rozgrywający? Sterling biegający tuż za napastnikami? Wprowadzenie Flanagana do podstawowej jedenastki? Eksplozja formy Hendersona? To tylko nieliczne ruchy, które zastosował menedżer „The Reds” i które przyniosły pozytywny wydźwięk. Ilość taktycznych rozwiązań i ustawień jest ogromna, lecz wszystko funkcjonuje jak w najlepszej maszynie. Rodgers potrafi idealnie dostosować się do okoliczności zachodzących na boisku. Reaguje, a przede wszystkim trafia ze swoimi wyborami. Prosty przykład, w meczu z West Hamem za Coutinho wchodzi Lucas. Wydaje się, że jest to zmiana stricte defensywna, a przecież trzeba ratować wynik. Lucas ustawiony był wyżej niż to zazwyczaj miało miejsce. Jednak taka roszada przyniosła fantastyczny skutek. To Brazylijczyk podawał do Flanagana, na którym podyktowany był decydujący rzut karny. Takich sytuacji z tego sezonu można przytoczyć jeszcze kilka.

Kolejnym atutem Rodgersa, jest wprowadzenie do klubu mentalności zwycięzców. Liverpool sprawia wrażenie jakby był w stanie poradzić sobie z każdą ekipą, a co ważniejsze żadnej z nich się nie boi. Już na początku sezonu sprawiał wrażenie trenera ambitnego. „Nie rozpoczynasz ligi z myślą zajęcia miejsca czwartego, czy trzeciego, zawsze myślisz o pierwszym.” – zaznaczał już w listopadzie Rodgers. „Musimy patrzeć realistycznie. Byłoby to wydarzenie bez precedensu gdybyśmy z 7 miejsca wspięli się na szczyt, lecz nikt nie zabroni nam o to walczyć.” Po kilku miesiącach i fantastycznym początku roku dodaje: „Wszyscy marzymy o tytule i nagle przytrafiła nam się szansa.” Od razu jednak uspokaja: „Musimy się skupić tylko na najbliższym meczu.” Game by game.

Mimo wszystko jeżeli Liverpool w tym sezonie nie sięgnie po tytuł będziemy mówić mimo wszystko o swego rodzaju rozczarowaniu. Niewykorzystanej szansie. Historia jest bezwzględna Nie będzie to klęska jak w przypadku Manchesteru City, czy Chelsea (wbrew retoryce Mourinho brak tytułu to będzie policzek w stronę Portugalczyka). Zaciemnianie rzeczywistości i słowa, że mistrzostwo nie ma znaczenia są nieprawdą. Oczywiście, że ma znaczenie i oczywiście, że może być to sukces ponad miarę. Pozostało pięć wielkich gier, przede wszystkim z dwoma bezpośrednimi konkurentami na Anfield, lecz niezależnie od końcowego wyniku Brendan Rodgers wykonał kapitalną robotę i nikt nie powinien traktować tego sezonu jako porażkę.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz