piątek, 15 sierpnia 2014

Balon

Zadziwiające jest – albo wręcz na odwrót – że oczekiwania kibiców, dziennikarzy, działaczy wobec poszczególnych klubów, tuż przed startem sezonu, rokrocznie rosną. Wiara niby czyni cuda, zapasy jej zdają się być niewyczerpane, a nadzieja podobno umiera ostatnia.

Weźmy na przykład Burnley - klub który po czterech latach rozłąki z Premier League wraca w wielkim stylu i już na starcie wyróżnia się znacznie wśród tłumu. Najniższy budżet w lidze, najniższe płace w lidze i menedżer, który na wieści o zakontraktowaniu (potencjalnym) zawodnika za 20 mln funtów stwierdził, że stanowczo by odmówił – w końcu to równowaga w drużynie jest najważniejsza. Podbój Premier League przez The Clarets przypomina lot z odkurzaczem na księżyc, acz przyszłość – przynajmniej z początku – jest postrzegana w jasnych kolorach. Skazywani w zeszłym roku na spadek z Championship, ku zdziwieniu rzeszy anglofilów awansowali do Premier League. Tak i teraz – według powszechnych opinii – mają być szarą myszką tułającą się w ogonie tabeli, co rusz dostarczając punktów możniejszym. Sean Dyche – trener Burnley i co by nie mówić cudotwórca w tym mieście – ma na ten temat inne zdanie.

Idźmy dalej ścieżką potencjalnych straceńców i tam chcąc nie chcąc napotkamy Southampton. Właścicieli, dyrektorów, trenera – osoby odpowiedzialnej za wakacyjną farsę - trzeba zapytać „czy, aby na pewno wszystko w porządku ze zdrowiem?”. Lato dla Świętych zaczęło się fantastycznie i nieco nostalgicznie – sprzedano szereg zawodników, za wielkie pieniądze i choć z początku było smutno to łzy przynajmniej można było wycierać banknotami. I tu polityka transferowa klubu bez większych ambicji, bo inaczej interpretować działań klubu się nie da, zdecydowanie się chwali. Niestety problem powstał w chwili, gdy pieniądze trzeba było jakoś spożytkować i tutaj pojawiają się coraz to dziwniejsze transfery – jak Foster za ponad 10 mln funtów, czy – spuszcza głowę – Shane Long za 12 mln. Nie widzę wprawdzie Świętych wśród spadkowiczów na nadchodzący sezon, lecz to chyba jedyny klub w tym okienku, którego fan choć niczego nie oczekuje i tak jest wciąż zawodzony.

Brnąc dalej zastanówmy się skąd nadzieja wynika u Roberto Martineza i jego Evertonu. I choć kwoty wydawane przez klub są zatrważająco wysokie jak na standardy klubu, to i tak pewnie za małe jak na standardy ligi – mowa o rejonach oczywiście tych królewskich, dla plebsu powszechnie niedostępnych. A skoro celem zespołu jest wielka czwórka, a przynajmniej zdaje się być, to kadra na ten cel: raz jest za wąska, dwa za słaba. Wyobraźmy sobie zwykły klub, bynajmniej nie piłkarski. Nieśmiało drzwi otwiera przepiękna dziewczyna, wchodzi sama, jest nowa. Zachwyca wszystkich, skupia na sobie uwagę facetów, a i tak po kilku godzinach, mimo wszystko, wychodzi sama, bynajmniej nie przez to, że wszystkich odrzuciła. Tak w skrócie i przenośni można wytłumaczyć poprzedni sezon Evertonu, a mam wrażenie, że i kolejny pod tą definicję będzie pasował. The Toffees jakby nie zachwycali w pojedynczych meczach, tak na końcu, i tak z matematyką przegrają. Żeby jednak moje biadolenie nie zostało źle zrozumiane, uważam, że Roberto Martinez to znakomity trener, niestety glina z której lepi zabawki momentami się zniekształca, choć podstawowy kształt wzoru zapiera dech w piersiach. Everton powinien zająć minimum miejsce 6, być może nieco za wcześnie skreślam ich z walki o tę mityczną wręcz ligę mistrzów.

W nieciekawej sytuacji, acz podobnej do tej z Evertonu, jest Tottenham. Różnica jednak między oboma klubami jest jednak taka, że w pierwszym klubie jest czas, a w drugim go nie ma. Tak więc rewolucja do której szykuje się pan Maurycy Pochetinno musi przebiec szybko, bezboleśnie i jednocześnie przynieść efekt w postaci punktów i zmiany stylu. Cel to wielka czwórka, acz realnie patrząc z tej siódemki zespołów będących powiedzmy, pretendentami do gry w lidze mistrzów – to Koguty są zdecydowanie najsłabszą ekipą. Niekoniecznie nawet kadrowo, ale problem tutaj polega głównie na tym, że są na początku drogi. Co gorsza, mają od razu pod górkę, bo o kłody pod nogi zagwarantuje ukochany właściciel klubu – Daniel Levy, który liczy na natychmiastowy efekt, a pierwszy sezon jaki np. przytrafił się Rodgersowi w Liverpoolu w północnym Londynie byłby nie do pomyślenia. Na moje, nie zawsze sprawne oko, jeżeli dobrze pójdzie to Tottenham zajmie miejsce 7, co w klubie nikogo nie uraduje i doprowadzi do pożegnania się z sympatycznym panem Maurycym, o ile nie dojdzie do tego w trakcie sezonu. Taki trochę dekadencki, niekoniecznie ciekawy grunt do kibicowania i pewnie do pracowania, zawsze znajdujący sposób na wewnętrzną degradację (no, prawie – w końcu trzy lata temu była liga mistrzów). W tym roku powinno być podobnie.

Oczekiwania wobec nadchodzącego sezonu są dodatkowo zwiększone, przez nas kibiców, poprzednią kampanią, która wprawdzie skończyła się bez fajerwerków i szumu to niemal przez cały jej okres trwania trzymała w napięciu. Teraz ma być, a jakże, jeszcze lepiej – w końcu do walki o ligę mistrzów ma momentalnie wrócić Manchester United; Chelsea i Arsenal są jeszcze silniejsi niż rok temu, a Liverpool i Manchester City choć pozostają sporymi znakami zapytania, to o ich siłę możemy być spokojni. Odejście Luisa Suareza, wprawdzie emocjonalne i smutne, nie osłabiło The Reds aż tak bardzo jak niektórym się wydaje, a wzmocnienia przeprowadzone przez klub znacznie poszerzyły głębię składu, tak konieczną przy występach w lidze mistrzów. Wspomniany wcześniej Everton nie odpuści i niejednokrotnie sprawi pomniejsze niespodzianki. Drużyny określane jako słabsze, także, w tym sezonie będą jeszcze mocniejsze, jak dajmy na to Newcastle, Stoke, czy Sunderland, a może Hull  – każda z tych ekip może namieszać, być może nie w czołówce, aczkolwiek stać ich na tymczasową walkę o choćby Ligę Europy (przez chwilę wymieniłem w tym gronie Crystal Palace, dopóki nie dowiedziałem się o odejściu głównodowodzącego Tony’ego Pulisa). W ogonie tabeli powinni – przynajmniej według kolejnych zapowiedzi – ciągnąć się beniaminkowie, lecz Ci także nie pozostają bez wiary na lepsze jutro – QPR liczy na osobę Redknappa i jego osobowość, Burnley wierzy w duet Danny Ings – Sam Vokes i rudego Mourinho, a Leicester po powrocie w wielkim stylu do Premier League  będzie chciało podtrzymać swój marsz w górę, na tyle na ile będzie to możliwe. Wierzą też w sakwę bogatego właściciela, który być może sypnąłby groszem na transfery, póki co tak mizerne pod względem rozmachu, że strach na ich podstawie wyrokować przyszłość klubu. 

Być może, tego nie wiem, nie będzie to sezon tak dobry jak poprzedni, który był tak znakomity, między innymi, dzięki mniejszym lub większym przetasowaniom menedżerów – odejście SAF-a, powrót Mourinho, czy przyjście Inżyniera do City. Smaczków dla koneserów będzie na pewno sporo i o brak nudy możemy być spokojni. Skoro już wspomniałem o City to żadnej drużynie, w erze Premier League, nie udało się obronić tytułu tuż po rozgrywanym wcześniej mundialu. Wątpię, by tym razem było inaczej, lecz jest to jeden z kolejnych czynników dla których obserwacja tego sezonu będzie jeszcze ciekawsza. Wspomnę jeszcze o Swansea i Aston Villi, które powinny zaliczyć największy spadek formy – jestem ciekaw jak długo pociągną na stanowiskach menedżerskich zarówno Gary Monk, a przede wszystkim Paul Lambert, który nie jest rozpieszczany ani przez kibiców, ani przez zarząd – ciężko spodziewać się cudów gdy twoimi wzmocnieniami są tuzy pokroju Senderosa, Joe Cole’a, czy Kierana Richardsona. Grunt pod odejście Lamberta powoli jest szykowany, przecież nowym asystentem Szkota będzie nie kto inny jak Roy Keane. Big Sam w West Hamie także nie może, choć na chwilę, opędzić się od krytyki kibiców, którzy nie darzą go specjalnie sympatią i jego los zdaje się być policzony tuż przed startem sezonu, lecz dobrze wiemy, że pamięć kibica bywa krótka i dobre wyniki nieco znieczulą los jednej z barwniejszych postaci ligi.

Pora więc zapomnieć o fantastycznej poprzedniej kampanii, wyrzucić do kosza znieczulenie w postaci kapitalnego mundialu i zacząć rozkoszne doświadczenia z kolejnym sezonem Premier League. Który zresztą, jak każdy, pójdzie prędzej czy później, w zapomnienie.